Najnowsze wpisy, strona 4


Rejs 30
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
08 marca 2015, 19:22

 Nasza siła robocza doskonale liczyła na palcach, bo dobrze wiedzieli, ze co dryga niedzielę nie wychodziliśmy do pracy. O tym, że można nas wtedy zastać w domu, wiedzieli także mieszkańcy okolicznych wiosek, i właśnie wtedy lubili nam składać grzecznościowe wizyty. Pamiętam taką kameralna niedzielę, jak siedząc na werandzie zobaczyliśmy, jak na ścieżce wzdłuż rzeki człapiąc na bosaka ciągnął ku nam dziwny orszak. Na czele, z dzida w ręce kroczył stary, przygarbiony i mocno posiwiały tubylec. Za nim podążała tak samo obnażona, dość pulchna dziewica z olbrzymim koszem i rosłą dziecina pod pachą. Tuz za nią szedł młody dryblas, podskakując sobie ochoczo. Za dryblasem, na samym końcu orszaku kuśtykała o kiju jakaś wiedźma co najmniej stuletnia w kostiumie bikini, której naga skóra była tak pomarszczona, ze przy odpowiednio oszczędnym kroju starczyłoby tej skóry na dwie dalsze wiedźmy. Sądząc z podobieństwa twarzy i po ogromnie ciężkim koszu, który mimo tylu krzyżyków musi dźwigać wiedźma, ciągnęła ku nam klasyczna rodzina: czcigodny rodzic, rodzicielka, synalek i córa. Niewątpliwie ciągnęli do nas, bo zacny dziadunio rąbnął na schodach jak długi, a potracony dzida dryblas darł się wniebogłosy tuz nad moim uchem. Babunia w chodzeniu po schodach tez nie była zbyt tęga, bo nachyliwszy się nieco za mocno, przydeptała własna skórę. Gdy już pokonali karkołomne schody to bez gadania wpakowali się do naszego salonu i rozsiedli w kucki pod ścianą. Myśmy, choć z trudem, przyjęli taka sama pozycję. Zrobiła się rodzinna atmosfera, która oprócz czaru niepokoiła nas dziwnym fetorem, który zaczął się rozprzestrzeniać, bił w największym nasileniu od siedzącej tuż przy mnie dziewczyny z dzieckiem i koszerna plecach.. Zapewne mieli bawołobicie i cóż była ona winna, że jechało od niej nieświeżym bawołem. Nagle wybuchła rozmowa – E! – wyrzucił z siebie dziadek, demonstrując czkawkę, - E! – wyrzucił młodzian i dziewica, - E! – powtórzyła babunia i to z taka werwą, ze jej obwisłe policzki nadęły się jak balon i gwałtownie klapły. –E! – wywaliłeś prosto z mostu  z zupełnie poprawna erupcją tej samogłoski, - E! – dodałem, choć nie tak czysto, i na tym rozmowa się skończyła. Nastał długi okres kłopotliwego milczenia. Dziadunio jako stary lew salonowy – dźwięcznym E! rozpoczął druga kolejkę. – E! – powtarzają kolejno po nim członkowie rodziny oraz my. Znowu zapadła cisza, ale od czego jest trzecia kolejka? … i tym razem rozpocząłem ja, wprowadziłem lekkie zająkniecie w celu urozmaicenia dyskusji. Wszyscy członkowie rodziny podchwycili to chętnie i zaczęły padać okrzyki – E! E!, a nawet E! E! E!. Dopiero wtedy, gdy po dość przydługawej Formie E!, E!, E!, E!, E!, E!, dalsza rozmowa stała się trudniejsza, a nawet wręcz szkodliwa dla zdrowia. Przywołaliśmy Piętaszka aby został naszym tłumaczem. Dziadzi zaczął tłumaczyć cel wizyty. Mamrotał tak szybko, a z braków zębów, wyrzucał słowa bogato zakrapiane śliną. Chodziło o to, że córa starszego państwa, poślubiła młodego mieszkańca wioski, i powiła mu siedzącego na plecach syna, lecz w skutek jednego fałszywego kroku słonia,  została wdową … wróciła do domu i zjada dużo ryżu. Oboje więc starsi państwo, nie mieli by nic przeciwko temu, gdyby jeden z nas, a może i obaj naraz – zechcieli ich córkę pojąc za małżonkę. Stwierdzili też, ze ich młoda wdowa jest dla nas partia Az nazbyt korzystną, aby zaistniała potrzeba zapytać nas o zdanie. No i ruszyli na inspekcje naszego mieszkania.

Drogą teściową zainteresowała nasza spiżarnia. Widząc, ze w garach nic nie ma, wywaliła z kosza całą furę z lekka spleśniałego ryżu a do swojego kosza wpakowała naszą przygotowana na obiad kurę. Widocznie stwierdziła, ze powinniśmy nauczyć się ryż … gdzie nie gdzie okraszony glistą, a nie same kury. Przyszły szwagier chodził po jadalni i obmacywał meble, a sama narzeczona karmiła swoje dziecko, które choć już w wieku przedszkolnym – ssało ochoczo cyca. W pewnej chwili, za ściana zatrzeszczała sprężyna w materacu – teść badał sypialnie i widocznie dokładnie, bo długo nie wracał. Gdy wracał, to przy każdym kroku dopadała go czkawka, a przy każdej czkawce buchały z niego .. kolorowe bańki. Coś się musiało przydarzyć. Potem okazało się, ze nasz drogi teść zżarł nam mydło toaletowe. Do ślubu nie doszło przez zawartość kosza, z którego tak śmierdziało. Okazało się, ze nie było tam padliny, lecz maleńka kolekcja perfum. Roiło się tam od różnorakich fetorów, na czele których wysuwał się zapach jakby diabelskiego piżma, które waliło w świat tak przenikliwym zaduchem, że aż człowieka podrzucało. Stwierdziliśmy, ze nasze nosy są za wrażliwe i nasze rozstanie odbyło się w zgodzie … zapach owych perfum wisiał nad nami dość długo.

Rejs 29
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
07 marca 2015, 20:23

 Krążący wkoło domostwa Kituś nadal kradł nam żywność, rozwieszał skarpetki po drzewach i ciskał w naszą stronę przeróżne, nawet najbardziej obrzydliwe odpadki. Dokuczał nam na wszystkich piętrach, począwszy od podłogi, poprzez krzesła, stoły, wysoko umieszczone półki, aż po sam sufit, dach i najwyższe szczyty okolicznych drzew. Po daremnym poszukiwaniu swojej ostatniej chusteczki do nosa i po jej ukazaniu się w postaci chorągwi powiewającej na wysokiej palmie padłem zwalony niemocą na łóżko, gdy nagle  na płóciennym, nieprzezroczystym suficie naszej moskitiery zauważyłem jakieś wybrzuszenie.  To wybrzuszenie nie tyle co było ale jeszcze się ruszało rytmicznie, z czego wywnioskowałem, ze jakieś bydle zasiadło sobie wprost nad moją głową i tamże się drapało, zwalczając i wysypując na mnie insekty. Kituś, czy nie – myślałem – ale to nie mógł być on, bo na takie rozsiadanie się tuz nad moją głową jest wszakże zbyt ostrożny … cóż jednak mi szkodziło spróbować i sprawdzić. Po cichutku podniosłem się z łóżka, wyciągnąłem w górę ręce i jednym ruchem chwyciłem od spodu za zgłębienie w płótnie. Głośny skrzek rozpruł cala cisze leśną a cos bardzo ostrego gryzło mnie w palec i jak stalowa sprężyna miotało się w rękach. Jakaś żółtawa ciecz zaczęła się filtrować przez płótno i gęstymi kroplami kapała mi na twarz. O nie mimo wszystko pochwyconej zdobyczy nie miałem zamiaru wypuszczać z rąk i choć nic zrobić nie mogłem .. to stałem i trzymałem. Zacząłem Cie wołać wydzierając się  na całe domostwo iż złapałem Kitusia. Usłyszałem z ulga, ze zbiegasz po schodach, byłem już cały w owej nie miłej cieczy, gdy z przerażeniem stwierdziłem, że poszedłeś w ślady królowej i rąbnąłeś jak długi już na drugim stopniu, zmuszając mnie do tego, bym mimo coraz to żywszego filtrowania się kropli trzymał jeszcze dłużej wystraszone zwierze. Pozbierałeś się jednak szybko, jak na ciebie i obolałe siedzenie i zaraz,  po krześle złapałeś od góry  płótno a w nim i małpę, która za chwilę stanie przed sądem. Według pierwszego punktu wyroku nasz skazaniec dostał na biodra gruby, szeroki rzemień ze skóry bawołu i został przykuty do nogi stołowej łańcuchem stosowanym raczej dla krowy.  Miał być karmiony przez tydzień jedna potrawą, której nie znosił, bo jest ostra … musztardowa, w razie gdyby odmawiał przyjęcia pokarmu, miał być karmiony na siłę. Trzecia kara było siedem kąpieli w najgłębszym miejscu rzeki, i to z trzykrotnym zanurkowaniem każda. Kituś wszystkie te kary przyjmował w sposób wręcz czupurny i nawet szybko nauczył się wyrzucać z siebie od przodu i od tyłu tę pakowana mu do pyska pikantną potrawę. Tylko raz jeden podczas samego już finału kary, podczas siódmej kąpieli i trzeciego nurkowania stracił nieco tupet, poszedł na dechy i rozłożył się jak długi na słońcu. Musieliśmy go cucić … moja metoda usta-  usta zaowocowała tym, ze sam miałem w gębie pikantną potrawę, ale z domieszka małpich soków trawiennych.

Rejs 28
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
06 marca 2015, 19:11

 Pamiętasz jak Indochińska glina była śliska, bardziej jeszcze od lodu. Pamiętam jak stanąłem  na stoku obficie wyłożonym taka gliną i pragnąłem jedynie o trzy kroki przesunąć teodolit, spostrzegłem w sposób nie pozostawiający żadnych złudzeń, że już nie stałem i nic nie przesuwałem, lecz po prostu jechałem, i to z niesamowitym przyspieszeniem. Nic mi przy tym nie pomagało, ze leżąc na boku, robiłem się sztywny jak ten ojciec kościoła wykuty z kamienia na swym sarkofagu, bo takiej to właśnie bogobojnej pozie sunąłem coraz to szybciej po glinie. Jeszcze trzy czy cztery krzaki minąłem po drodze i z głośnym pluskiem wjechałem do rzeki, a teodolit – choć z jawnym opóźnieniem – kąpał się zaraz za mną. Gdy szliśmy dalej do pracy doleciał  do nas jakiś głośny tętent. Wyraźnie było słychać łamanie gałęzi, szum liści i odgłosy przesuwania się na przełaj przez dżunglę, jakiś potwornych ciężarów, pod którymi ziemia trzeszczała i dudniła. Pomyślałem wtedy – Koniec już z nami ta nieszczęsna królowa, pragnąc pomścić stłuczoną na schodach część ciała, wysłała na nas czołgi, Oczyma wyobraźni widziałem jak jadą, jak wszystko tratują i kierują na nas swe lufy. Ba, słyszałem już nawet, jak Graja archanielskie trąby… tak trąby to nie tylko słyszałem ale i po chwili widziałem jak przyrośnięte do dziesięciu słoni prują z szumem gąszcze. Słoniska nie były dzikie, bo miały na grzbietach potężne kosze, w których coś transportowały. Piętaszek objaśnił nam, ze SA to królewskie słonie i wiozą królowi ryż, który ściąga od swoich poddanych jako należny mu i uświęcony podatek. Jakby nam mało tego dnia było wrażeń, to jeszcze ten głupi nagus, pragnąc nas pocieszyć po stracie jednej małpy, przyniósł nam drugą. Właściwie to nie tyle przyniósł, ile sprzedał, bo za dostawę zwierzęcia wystawił rachunek i odmówił nawet udzielenia rabatu oraz gwarancji za należyte funkcjonowanie towaru …ale w gratisie przytachał banany. Początkowo chcieliśmy go wyrzucić za drzwi razem z ta małpą ale raz, ze nie mieliśmy drzwi a dwa to żal nam było małego oseska oderwanego od piersi matki, który siedział przed nami całkiem załamany. Był to małpiszonem zupełnie innej rasy niż Kituś. Miał duże oczy i melancholijny wyraz twarzy. Nadaliśmy mu Inie Maciuś i wpuściliśmy do klatki, gdzie zasiadł na grzędzie niczym kłąbek nieszczęścia. Wyjęliśmy go z klatki i usadowiliśmy na pobliskim drzewku, ale siedział na nim tak bezradnie jak w klatce i nawet o krok nie ruszył się z miejsca. Nie wyciągnął nawet swej chudziutkiej łapki po ananas czy soczysty banan. Podczas wieczornej inspekcji krzyknąłem uradowany, ze jednak Maciuś zjadł wszystko, bo  choć siedział tak samo  jak wcześniej to jedzenie zniknęło. I właśnie gdy dzieliłem się z Toba tą radosna nowiną, usłyszałem nad sobą dobrze mi znany skrzek i chlusnął mi na twarz kawałek bananowej skóry. W odpowiedzi na taki postępek aż do później nocy zastawiałem wkoło domostwa … druciane wnyki. Efekt był taki, ze jak nazajutrz wieczorem wracaliśmy z pracy, sam osobiście miałem swój wnyk na szyi, a przebiegłe małpisko bujało się nade mną z szatańska radością i już nie skrzeczało lecz piszczało i wiło się po prostu ze śmiechu.

Rejs 27
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
05 marca 2015, 21:46

 Kituś z naszego domostwa zrobił normalną Sodomę i Gomorę, wszędzie panował totalny bałagan i nie było sensu sprzątać. Raz pewnej Niedzieli wpadł do nas Piętaszek i jąkając się z wrażenia oznajmił, że ciągnie do nas z wizytą Królowa! Jesus Maria jaka królowa?  Pomyślałem – tego nam tu tylko brakowało. Piętaszek objaśnił, ze to królowa wielkiego szczepy Di i patrzył na mnie błagalnie, abym tylko z należnym szacunkiem powitał ciągnący ku nam majestat. Plując szybko na ręce zacząłem wygładzać nieco zwichrzoną fryzurę, sprawdziłem nawet w lusterku czy moja niegolona od tygodnia broda wytrzyma ciężar dworskiej ceremonii … no i z wytwornym gibaniem bioder schodziłem na przywitanie  Kleopatry. Przeczucie mi mówiło, ze z barki stojącej na rzece, wyjdzie do mnie ładna niewiasta, z korona na głowie, o legendarnej urodzie władczyni Egiptu. Niestety przeczucie mnie lekko zawiodło bo nie tyle przypływa barką Kleopatra z koroną ile waliło  piechotą po glinie jakieś stare babsko, które na głowie zamiast korony miało żółtą pieluchę i nie myte kudły. Królewski charakter miały tylko jej dwa miedziane kolczyki o ciężarze jednego kilograma każdy, które zwisały malowniczo pod jej nagim biustem. W ciągu kilkudziesięciu lat kilogramowe kolczyki  zdążyły  do tego stopnia wyciągnąć babie małżowiny uszne, ze każde z tych okazów sztuki kowalskiej wisiało na dwóch strunach o długości pół metra i lada chwila mogły się urwać. Kolczyki były prawdopodobnie insygniami władzy, bo towarzysząca babie świta w ilości dwóch nagusów miała kolczyki zaledwie kilku gramowe. Królowa wielkiego szczepu nie umiała języka naszego Piętaszka, toteż rozmowa na najwyższym szczeblu nie wznosiła się na wyżyny, jakich by ten szczebel wymagał. Powiedziała – U! U! U! – co Piętaszek przetłumaczył na – E! E! E!  - ale od tych często używanych zwrotów do dyplomacji zaistniałych incydentów droga była daleka. Na domiar złego nasz małpiszon Kitus obżarłszy się do oporu zaczął skrzeczeć nad ukoronowana głowa, że burza wisiała w powietrzu. Z ulga dostrzegłem, że królowa uznawała zasadę pokojowego współistnienia narodów, bo z fałd jej kiecki, która na szczęście zakrywała dolna połowę jej ciała, wyciągnęła dar zaiste królewski, świadczący o jej dobrej woli. Darem tym były dwa jajka kacze, które – choć lekko nadbite, co nieco zielonkawe i nie bardzo świeże – niosły nam w swym wnętrzu gołąbka pokoju. Gorzej tylko, ze babsko nie opanowawszy należycie sztuki chodzenia po schodach, podczas opuszczania werandy zjechało nam ku rzece na pewnej części ciała, co przy uwzględnieniu kilogramowych kolczyków pociągało za sobą głuchy szczęk żelaza.

Rejs 26
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
04 marca 2015, 18:38

 Wiesz właśnie myślałem nad często używanym określeniem „Co za małpa” i przypomniało mi się jak pewnego razu podbiegł do nas kucharz z wiadomością, ze Kituś uciekł. Pomyślałem wtedy, uciekł to uciekł, dobrze się stało, bo i tak chcieliśmy go wypuścić. Jego edukacja i tak nie rokowała większych nadziei, i lepiej się stało, ze sam sobie poszedł. Nikt nie będzie nam stroił obelżywych min, NIK nie będzie skrzeczał nad uchem, zwłaszcza w tym dniu gdzie mieliśmy w planach królewską ucztę na werandzie. Nasz wierny Piętaszek bowiem ustrzelił jedną z kur, które przywieźliśmy ze sobą na słoniach i które w półdzikim stadzie kręciły się wokół naszego domostwa. Pamiętam jak już siedzieliśmy na werandzie, jak wszędzie roztaczał się zapach pieczeni, jak kucharz wnosił już półmisek, jak dziabię już widelcem w pieczyste …  gdy nagle cos kudłatego mignęło mi w oczach a pieczeń zniknęła z półmiska jakby piorun strzelił. Za werandą zapadła już dawno ciemność, ale wyraźnie widzieliśmy jak błyszcząca tłuszczem pieczeń wspinała się po drzewie. Jak pruła z szumem liście i wreszcie wysoko na szczycie bambusa obok dwóch iskrzących ślepi bujała się nad nami z triumfującym skrzekiem. Och ten Kituś, po stracie pieczeni, która dosłownie uciekła mi z widelca, łza kręciła się w oczach. Jeden kucharz cieszył się, ze małpa wróciła, ale też zaraz został ukarany, bo jedna z odgryzionych kości, które sypały się na daszek werandy, podbiła mu oko. Kituś, którego kiedyś jak złego ducha przywołaliśmy z puszczy, i nie umieliśmy wysłać z  powrotem zasmakował – jak było widać – w ryżowych plackach, bananach, gęsich wątróbkach serwowanych do klatki na talerzu. Nie chciało mu się uganiać po drzewach za wiktem wielokrotnie skromniejszym, uznał  że to uwłacza jego godności i wolał bujać się nad naszym lokalem, ale stołować się raczej … w lokalu. Jako osobnik roztropny, przyjął zasadę, aby za żadne skarby nie włazić z  powrotem do klatki. Mogliśmy w niej stawiać menu najbardziej wykwintne, a on i tak dobrze wiedział, że do drzwiczek przywiązana jest nitka, i na takie naiwne kawały nie dawał się nabrać. Wiedział też, ze w tak dużym gospodarstwie jak nasze nie można bezbłędnie upilnować wiktu i śmiałych, często nocnych wypadach stołował się w sposób bardzo dla nas kosztowny. Gdy natrafił na dobra okazję zabierał nawet więcej, niż można spożyć na miejscu, i wśród pobliskich konarów organizował sobie podręczny barek, do którego potem od czasu do czasu wstępował na śniadanko. Najgorsze było to, ze kierując się węchem – jak widać zawodowym –zaczynał mylić wiktuały z  niektórymi elementami  męskiego odzienia i – dla przykładu – raz o świcie porozwieszał na gałęziach przy barze mocno już zniszczone Twoje skarpetki. Rozgryzał tez wszystkie nasze ołówki, wylewał atrament, a jednej nocy torebkę cukry przeniósł tak zgrabnie, ze torebka pękła a kilo czystego kryształu wypełniło moje łoże.