Najnowsze wpisy, strona 6


Rejs 20
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
01 stycznia 2015, 21:41

 Rejony naszej morderczej pracy oddaliły się tak bardzo od naszej bazy, ze nie pozostało nam nic innego, jak tylko porzucić wspaniały domek z werandą i zorganizować gdzieś w centrum dżungli nowa, dogodniej położona bazę. Musieliśmy więc wyruszyć a ż pod granicę cywilizacji. Gdzie kończą się tereny szczepów poddanych, a rozpoczynają tereny szczepów niepoddanych, broniących się jeszcze przed inwazja „ białych stóp”. Dzikusy z tych terenów denerwują się strasznie, gdy im ktoś składa wizytę. Stojąc za drzewami, wydmuchują z bambusowej rurki małą, niepozorna strzałkę. Sęk tkwi tylko w tym, że strzałę jest zatruta i w ciągu trzech minut uśmierca nawet bawoła. Najpierw wyruszyliśmy na zwiady aby gdzieś nad rzeką wyszukać miejsca na nasza warownie. Lustrowaliśmy dokładnie cały kawał rzeki, aż wreszcie znaleźliśmy , w miarę płaski teren tuż nad sama wodą. Stwarzało to możliwość codziennego zażywania kąpieli. Zaraz następnego dnia ściągnęliśmy na miejsce połowę ekipy i wycinając bambusy przygotowywaliśmy plany pod budowę. O dziwo wszyscy nasi robotnicy pracowali przy tym o wiele pilniej i sprawniej niż zwykle, co w pierwszej chwili było dla mnie zagadką. Dotychczasowe cięcie było dla nich robota pozbawiona sensu. Była robotą, którą w ich pojęciu ubzduraliśmy sobie – nie wiadomo po co -  w naszych głupich, białych głowach. Teraz nasze głupie głowy nareszcie odrobinę zmądrzały i każą ciąć bambusy nie dla widzimisie, lecz w celu zbudowania domu. Cieli wiec ochoczo, ciesząc się przy tym z  wręcz cudownego uzdrowienia umysłu obu białych panów. Za niecałą godzinę nasz plac budowy błyszczał w słońcu . nie był niestety taki równy i płaski jak nam się wydawało. Dach naszego zamczyska miał jeszcze gorsze falbanki, niż plac pod jego budowę, a to już przekraczało cierpliwość nawet takiego bałwana jak nasz elegant. Nie pytając wiele, odstawił na bok mój statyw, wyciągnął wszystkie moje pale i, mrużąc oczy, ustawił je w ciągu pięciu minut tak równo i prosto, że nie zrobili by tak najlepsi inżynierowie. Najgorsze jest to, że nawet głupie żaby w pobliskiej rzece, przyłączają się do  tej opinii , wybuchają znienacka wręcz bezczelnym rechotem. Rozpruwając tasakiem co grubsze bambusy wyczarowywał z nich maty, a z nich, jak z desek, robi podłogi, sufit i ściany. Posiekane tasakiem i rozpłaszczone bambusy , dawały oczywiście maty pełne szpar i pęknięć, lecz taki właśnie materiał ażurowy jest pożądany właśnie tam, gdzie przez cały rok żar bezlitosny leje się z nieba. Przy robocie dla siebie zrozumiałej, - a nie jak dotąd – pozbawionej zdrowego rozsądku, nasze nagusy pracowały żwawo, tak, ze po upływie czterech dni nasz zamek był gotowy. Umieszczenie ażurowej podłogi na wysokości jednego metra nad ziemią miało chronić przed nieproszona wizyta co drobniejszej fauny. Jeśli chodzi o wizytę pytona, pantery, tygrysa, a zwłaszcza słonia, to uniesienie podłogi na taka wysokość nie daje większego pożytku. Podłoga ta uginała się w prawdzie na niepokojąco i złowieszczo trzeszczała, gdy się po niej chodziło, ale można przyzwyczaić się z czasem ponoć do wszystkiego. Był niestety jeszcze drugi mankament … brak dachu. Co tu dużo mówić, z blacha zaoferowana przez pracodawcę, mieliśmy problemy transportowe. Ty co prawda przeprowadzałeś terenowe studia na temat czy, i jak … z marnym efektem.  Nie chcąc zwierząt zatrudnionych w centrali odrywać od pracy, zdecydowaliśmy się na wypożyczenie słoni plemiennych z wioski. W umówionym dniu  zgłosiliśmy się po nie. Gdy weszliśmy do wioski, z gąszczy wyłoniły się dwa olbrzymie słonie słonie z potężnymi, śnieżnobiałymi kłami i jakąś buda na grzbiecie. Na karku każdego słonia siedział nagus, który małym, ostrym hakiem, wbijanym w skórę słonia i pociąganym w odpowiednia stronę, kieruje zwierzakiem.. poganiacz pracował tez pilnie łydkami, które wykonują to wszystko, do czego służy zazwyczaj aż tyle urządzeń, jak sprzęgła, rozrusznik, przekładnie, gaz i hamulec. Łydki poganiacza są czasem zawodne, bo oba słoniska zamiast zatrzymać się przy nas, minęły nas w pełnym galopie. Takie słonisko, gdy pragnąłem nań usiąść wierciło się szkaradnie i włos mi się jeżył na głowie, gdy widziałem, jak moje tenisówki i nogi słoniowe pląsają figlarnie tuz obok siebie na glinianej grudzie. Toć  jeden fałszywy kroczek, by trafić do szpitala. Ja zacząłem robić dziesiątki takich malutkich kroczków – i to bez większych sukcesów – próbowałem dźwignąć się z ziemi na słonia. Ilekroć złapałem któregoś za linę zwisającą na brzuchu słoniowym, tylekroć perfidna lina obsuwała się za mną na ziemię. Ilekroć chwyciłem za kosz bambusowy, tylekroć jakieś skórzysko  kozie leci mi na głowę i cały bambusowy tron sterczący na grzbiecie słonia, stwarza zagrożenie zawalenia się na mnie. Trzymając się już nie tylko uprzęży, ile zmarszczek na słoniowej skórze, zawisłem niezdarnie gdzieś w połowie drogi. Pewną część ciała miałem przy tym od rozpaczliwych wysiłków tak brzydko wypiętą, że tylko patrzeć, jak obrażone słonisko grzmotnie mnie trąba w to miejsce. Przy Bożej pomocy  usiadłem jednak wreszcie na grzbiecie, a raczej w jakimś rusztowaniu powiązanym niechlujnie z bambusowych prętów. Wszystko to kolebało to w prawo i Wlewo, trzeszczało, zgrzytało i waliło po żebrach, przy każdym słoniowym kroku, a przeraźliwe zapachy bijące od niego, wierciły w nosie jak świdry. Pół biedy było jak koń szedł stępa, gdy coś spłoszy po trasie owe tony mięsa i takowe, jak płocha sarenka, ruszają do lasu galopem.  Przewrotne zwierze gnane egoizmem zna dobrze swa własną wysokość,  i cwałuje dziko  przed siebie, omija skrzętnie zbyt nisko sterczące gałęzie. To samo zwierze cwałując, nie dolicza wysokości tego wszystkiego, co dźwiga na grzbiecie i w wyniku tego i budka z bambusa, łyka, liany i skóry kozie wraz z cała ludzka nadwyżką, jak bieliznę po praniu, rozwiesza na drzewach. Nie licząc dwukrotnego spadnięcia trzech blach, dwóch rondelków i jednej zbyt głośno brzęczącej patelni -  cała przeprowadzka odbyła się bez większego zakłócenia. 

Rejs 19
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
28 grudnia 2014, 15:52

 Coraz bardziej przerażała mnie odległość  między naszą bazą a docelową wycinką. Ta odległość rosła z dnia na dzień. Tak wczuliśmy się w te nasze pozycje, że staliśmy się pazerni na czas. Trudno nam było się pogodzić z tym, że jedna trzecia dnia roboczego marnowaliśmy  na forsowne marsze. Z tej racji, nadeszła chwila, by zdecydować się na zorganizowanie kilkudniowej wyprawy, a co za tym idzie, na nocowanie pod gołym niebem w dżungli. Wizja głośnej w nocy dżungli nie była moja życiowa wizją, wolałbym jaśniejsze. Twoja skłonność do ogólnej chciwości na takie wizje miała wytłumaczenie, ja … no cóż, gram twardziela. Wiadomość, że wyruszamy  do pracy  aż na cztery doby i wobec tego trzy noce spać będziemy w dżungli, nie robiła na naszej sile roboczej żadnego wrażenia. Ot po prostu musza wziąć troszkę  więcej ryżu ze sobą i na tym kończy się ich problem. Wiadomość o spędzeniu aż trzech nocy w dżungli zwalił natomiast z nóg naszego kucharza, który jakimś kocim, żałosnym mruczeniem starał się nam to wyperswadować, a miotał się przy tym jakby zaszkodziła mu własna grochówka. Wrzeszczał, że w dżungli „dużo, dużo tygrysów!” Pocieszałeś go, że tygrys nie taki głupi, żeby mając pod dostatkiem mięsa chrupać kościotrupy. I tak to pewnego dnia o świcie ruszyliśmy na czterodniową wyprawę. Rozdzielaliśmy cały nasz bagaż możliwie równo pomiędzy wszystkich uczestników wyprawy, przy czym dygocącego ze strachu kucharza traktowaliśmy nieco ulgowo, daliśmy mu do niesienia jedynie trzy tyczki. Zostało nam tylko uformować cos w rodzaju marszowej kolumny, i cała sześćdziesięcioosobowa karawana wiła się krętą ścieżka przez dżunglę. Na samym czele korowodu maszerowałeś Ty z naszym Piętaszkiem. Gdzieś mniej więcej na środku karawany dreptał przygarbiony nasz kucharz, który najwyraźniej udawał, że słania się na nogach pod strasznym  ciężarem trzech tyczek. Tuz za kucharzem kroczył wytwornie nasz nowo przyjęty elegancik, który mimo przydzielonego mu do dźwigania dość  ciężkiego statywu zabrał swą ozdobna dzidę i niósł w rękach błyszczące lakierki. Za nim poruszała się z gracja jakaś filigranowa postać z ogromnym koszykiem na plecach. Całą długa karawanę zamykałem wreszcie ja, dbając o to, aby nikt niczego nie zgubił, lub sam się nie zawieruszył po trasie. Widoczność na ścieżce była niestety niewielka, toteż od czasu do czasu przedzierałem się  nieco do przodu i sprawdzałem czy karawana maszeruje w należytym pożarku, czy nic co wymagałoby ingerencji nie tamuje jej spokojnej monotonii.  Jak bardzo ta kontrola była potrzebna okazało się za moim drugim wysunięciem. Przebiegły kucharz, sadząc chyba, że ani Ty z przodu, ani ja z tyłu nie byliśmy w stanie go widzieć dał do potrzymania swoje trzy tyczki jednemu z nowicjuszy i , zapomniawszy je z powrotem odebrać, dreptał sobie ochoczo podskakując .. luzem. Niejaki Kojot – niby taka oferma losu – przydybał w gąszczu młoda sarenkę i uparcie niósł ja sobie na plecach żywa. Nie dbał przy tym o to, że matka sarenki, rozpaczliwie becząc, krążyła wkoło niego, w znacznie bliskiej choć ukrytej odległości. Filigranowa postać, jak się okazało była żoną elegancika, którą małżonek przemycił jakoś w tłumie i zabrał na wyprawę w dżungle. Nie byłoby w tym ostatecznie nic złego, gdyby nie fakt, że bidulka dźwigała na plecach nie tylko wspomniany wcześniej kosz wypełniony czterodniowym prowiantem dla siebie i męża, lecz także –o zgrozo – i statyw, który zaraz na pierwszym zakręcie położył na koszu jej wygodny książę- małżonek. Nic więc dziwnego, że dotknięty do żywego, zacząłem się pieklić i to w sposób jeszcze nie praktykowany. Swoje skupisko nerwów zacząłem rozładowywać od tego eleganckiego byka, który – nie widząc mnie jeszcze – paradował sobie krokiem tanecznym po ścieżce i, niby operetkowy dandys laseczka, wymachiwał dzidą.  - Hej byku jeden! – ryknąłem na ile decybele pozwoliły – bierz tu ten twój statyw, i to twoje koszycko śmierdzące, które wkręciłeś podstępnie tej wątłej kobiecinie!. Masz tu to wszystko, bęcwale, i dźwigaj. Co najwyżej  tą twoją głupią dzidę oddaj małżonce, aby miała cos w ręce, czym by cie mogła poganiać! Posmakuj sam, łachudro jedna, jak te sznureczki łykowe wbijają się w ramiona, może cie to nauczy czegoś!. Ruszyłem dalej do naszego żarciodawcy. Wyrwawszy z rak najbliższych nagusów cały  pęczek  tyczek, zwaliłem go z  grzmotem na barki osłupiałego kucharza i zaryczałem głośno, że za karę, zamiast trzech tyczek, poniesie dwanaście. Tu jednak, zazwyczaj tchórzliwy garkotłuk zaczął się stawiać. Jednak wynegocjowałem trzy tyczki, dałem mu spokój. Zrezygnowałem z upokarzającej go kary. - jako funkcyjny poniesiesz te trzy tyczki, tak jak było ustalone – odparłem nieco spokojniej – a więc nikt cie nie krzywdzi i jazda z tymi trzema tyczkami na ścieżkę!. Po tak samowolnym wyroku zabrałem się do trzeciego z kolei złoczyńcy, który nie rozumiejąc zupełnie o co mi chodzi, szczerzy w przyjaznym uśmiechu swoje czarne zęby i pokazuje z dumą na swoją zdobycz. Gdy zdejmuję mu z pleców półżywą ze strachu sarenkę i zanoszę w krzaki, gdzie jeszcze przed chwila z zobaczyłem jego matkę, spojrzał na mnie jak– ale bez złudzeń – kompletnego wariata, któremu złe duchy odebrały rozum do reszty. Wróciwszy na koniec kolumny, maszeruję przez dobrą godzinę w błogim przeświadczeniu, ze wszyscy winowajcy nie popełnia już swoich pierwotnych grzechów.. O tym co stwierdziłem po upływie tej jednej godziny, wole nie wspominać, bo szkoda mi moich własnych nerwów. Wystarczy, że wspomnę, że po upływie trzech godzin, gdy karawana dociera do miejsca, nieszczęsne me oczy musza oglądać takie to obrazki: Bezczelny kucharz paraduje sobie po ścieżce bez tyczek. Biedna kobiecina ugina się pod ciężarem statywu i kosza, a na dodatek niesie małżonkowi lakierki, a małżonek frunie baletowym krokiem na ścieżce i wymachuje ochoczo dzida jak dyndas laseczką. Jeżeli zaś chodzi o idiotę, to spieszy się dziwnie z rozpalaniem ogniska i nadziewa na patyk jakieś kawałki mięska. Nie tylko ubój i odarcie skóry, lecz także podział na porcje zdążył – jak wynika – załatwić na wszelki wypadek już w czasie marszu

Rejs 18
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
15 listopada 2014, 14:09

 Pamiętasz?!, dopiero czwartego dnia zjawili się  jacyś wyszczerzeni nagusie. Tak sobie pomyślałem, że tutaj nawet bieda jest uśmiechnięta, i choć nie ma nic, to i tak sporo: klimat, który nie wymaga butów ani ubrań, tropikalne owoce, które rosną same, i nawet nie trzeba mieć własnego ogrodu – wystarczy  podejść i rwać, a na obiad zawsze zostaną ryby, lub coś przypełźnie. Wśród tych nowych nagusów nie ma już takich asów jak I-Blin, I-Tumi ale w obecnej sytuacji cieszą nas nawet wybiórki, które choć trochę potrafią odróżnić tyczkę od taśmy. Znajomych i nieznajomych oferm schodziło się coraz więcej, a a pod wieczór, krzycząc głośno z radości i płosząc kury po drodze, biegliśmy przywitać naszego Piętaszka I-blina. Wrócił! Gdy on jest z nami nie straszne są dla nas ani te stare ani te nowe ofermy, z nim przejdziemy nawet piekło. Ale, ale w szeregu między nagusami stał jakiś szczególnie wytworny dżentelmen, który rzucał się w oczy zamaszystymi wąsami, ozdobną dzidą i wykwintnym strojem. Miał on na głowie nieco spleśniały, ale szeroki kapelusz i choć prawie nagi, trzymał w lewej ręce parę nowych, błyszczących w słońcu lakierków. To nie był jeszcze koniec. Miał tupet jak taran – co to jest? Tupet jak taran to taki rodzaj narządu  psychologicznego do pokonywania trudności. Obok dżentelmena, o długich, choć polepionych, rozpuszczonych włosach, obnażonych piersiach i ciemnobrązowej karnacji. Miała tyle miedzianych bransoletek na rękach i nogach, tyle pierścieni na szyi, ze wszystko to brzęczało i dzwoniło, gdy się tylko ruszyła. A ruszać się bidulka musiała, bo dźwiganie olbrzymiego kosza na plecach i miedzianych ozdób przekraczało jej kobiecą siłę. Piętaszek objaśnił nam, że pan I-Bej pyta, czy jego żona A-Bej może zamieszkać z nim w szałasie. Coś mi się zrobiło nie tyle w umyśle co w całym jestestwie. Może nawet bardziej w jestestwie, bo umył brał nikły udział a inne fragmenty anatomii podpowiadały w błyskawicznym tempie, ze zgodziłem się nawet nie pytając Ciebie o zdanie. I tak doszło do tego,  że pani A-Bej została jak gdyby miedzianą maskotką mierniczej ekipy. Dźwigała ona na sobie chyba ze sto dniówek swojego biednego męża  - może też przyszła tu po to by mu te jego dniówki kontrolować. Z relacji Piętaszka dowiedzieliśmy się tez sporo o sobie. Otóż ponoć poprzednią ekipę ganialiśmy do pracy zbyt niemiłosiernie, przerwy obiadowe były za krótkie, żądaliśmy ciągłego rąbania tasakami i łażenia po wodzie. Do tego pyskowaliśmy głośno i ordynarnie, w sposób można by rzec grubiański, któż mógłby dłużej wytrzymać z tymi psami bez serca i litości. O twarzy, kurza piękna i blada! Nasze przekonanie, że odnosiliśmy się do nich niby te dwa święte Franciszki legło w gruzach. Legło też nasze głębokie przekonanie i wiara, że jak te dwa mięczaki i gamonie łamaliśmy odwieczną kolonialną brutalność, że jak te dwa świetlane, do aniołów podobne postacie wiedliśmy do historii odnowienie świata – na nic to. Nic nie wiedzieliśmy o duszach naszej siły roboczej i wzięła nas ochota by trzasnąć w pioruny tę całą etnologię. No cóż nie była to pora na rozmyślanie, tylko na gwałt za nadrobienie zaległości, jakie narosły w programie pracy w skutek czterodniowej absencji kultury. 

Rejs 17
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
29 października 2014, 19:31

 Pamiętasz, jak po całomiesięcznej pracy, nadszedł dzień wypłaty. Zbawienny dla nas i  nie tylko. Nasza siła robocza przyciągnęła przed werandę, nie wiadomo po co – uzbrojeni w kije. Gdy wywoływani imiennie, lub imienno  - podobnie, podchodzili do worka z bilonem, zabierali ze sobą owe tajemnicze kije, jak gdyby mieli zamiar przy ich użyciu rozstrzygnąć ewentualne nieporozumienia natury finansowej . Ogarnął mnie specyficzny stan ducha .. umysłu, duszy. Oni na tych kijach znaczyli tasakami każdą swoją dniówkę, tak że liczba zaciosów zrobionych na kiju musiała odpowiadać liczbie otrzymanych od nas monet. Po otrzymaniu wypłaty każdy układał więc bilon na kupki odpowiadające dniówce, następnie układał je wzdłuż kija, tak aby przy każdym zaciosie leżała jedna kupka. Gdy rachunek się zgadzał, odbierali należność z radosnym okrzykiem – E – kwitując w ten sposób inkaso. Gdy zaś coś się nie zgadzało, zwrotem – Omomo – zwracali nam uwagę, że albo mają za dużo albo za mało. Raczej wszystko było dobrze. Podwójna księgowość,  nasza w zeszycie, ich na kiju zgadzała się ogólnie. Z jednym tylko mieliśmy problem. Zgubił osioł jeden swój drewniany notatnik, wyciął naprędce nowy kij i próbował odtworzyć na nim naciosy z pamięci. Omylił się przy tym o całe trzy dniówki, i to na swoją niekorzyść. Po szczęśliwej i spokojnie dokonanej wypłacie stanąłeś na krzesełku i do zebranych wygłosiłeś przemowę, nie ważne, że była to mowa łącząca kilka języków. Dodatkowe ułatwienie stanowiła umiejętność imitacji i parodii – potrafiłeś szybko załapać lokalna manierę mówienia, intonacji. Wymieniłeś pochwały i daliśmy podwyżki w miarę lepszym, jako dodatkowy impuls do dalszej pracy. Po oracjach i owacjach wypadało ogłosić święto. Daliśmy naszym robotnikom cały dzień wolnego i umówiliśmy się z nimi na jutro. Po dobrze przespanej nocy schodziliśmy na placyk. Gdzieś w oddali jawiło się środowisko zredukowane do samej topografii, poranek był piękny. Jak zwykle mieliśmy ruszać do pracy.  I w tym momencie szczęki opadły. Na placu, miast co najmniej 60 dzikusów, chodziły tylko trzy mało opierzone kury – zestaw menu naszego kucharza. Na miejscu zbiórki nie było nikogo.

- Źle nas zrozumieli – stwierdziłem – Pomyśleli, ze maja przyjść pojutrze i pewnie dopiero jutro o świcie się zbiorą.

Następnego ranka plac był tak samo pusty. Z przerażeniem w sercach popędziliśmy do naszego pracodawcy

- O bogowie! To wy panowie – powiedział wyraźnie rozbawiony -  w swej naiwności myśleliście, ze oni wam będą pracować więcej niż miesiąc?

Okazało się, że do pracy wygoniła tych ludzi nie żadna istotna życiowa potrzeba, lecz po prostu zwykła, głupia i dziecięca zachcianka. Większość tych dzikusów to eleganci, którzy pracowali jedynie po to, by u grasującego gdzieś w pobliżu chińskiego handlarza kupić dwa metry mosiężnego drutu i zrobić z niego błyszczące bransoletki na szyję, ręce i nogi. Wśród naszej siły roboczej byli i tacy co zarabiali na pęczek suszonych śledzi. Takie informacje nas z lekka oszołomiły. Myśląc co dalej, długo nie odrywaliśmy oczu od czegoś, co pęczniało w atmosferze. 

Rejs 16
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
29 sierpnia 2014, 13:11

 Zapadła już noc. Noc bez księżyca, bez gwiazd, ciemno jak w Egipcie w godzinach plagi. Leżymy na hamakach a nad naszymi głowami ciągnął strzępy chmur. Tak sobie pomyślałem, że nigdy nie wspominaliśmy o zwyczajach naszej „siły roboczej”. To bardzo ciekawi ludzie. Ich magia działała jak narkotyk, najpierw miła a potem gubi. Drażniło mnie ich „ pożycz”, które w zasadzie oznaczało „ daj „. Ich głośne rozmowy brzmiały jak litania człowieka pozbawionego rozwoju zmysłów. Czasem byli tak zajęci sobą, że niezwracani uwagi na otoczenie. Pamiętasz jak rozkładali na ziemi bambusowe liście, wysypywali na nie ugniecione,  przemilczę jakimi rękami kluski ryżowe i siadali z gracja w kucki dookoła tak zwanego stołu. Chwyciwszy małą bryłkę ryżu, przebierali z wdziękiem brudnymi palcami, tak aby otrząsnąć z bryłki to wszystko, co mogłoby się odkruszyć po drodze. Następnie przechylali głowy, otwierali gęby najszerzej jak mogli i przebierając palcami z taka sama finezją co wcześniej, rozkruszali bryłę tak zręcznie, że strumień pojedynczych ziarenek sypał się wprost do przełyku. Mlaskanie słychać było długo i wyraziście.  Ci, co nie chcieli ucztować przy golutkim ryżu, czyli tak zwani sympatycy dwudaniowych potraw, biegli do dżungli, gdzie matka natura przyrządzała im przeróżne sałatki, galaretki i kompociki. Amatorzy co ostrzejszych przystawek kucali przy ziemi i wygrzebywali z niej długie korzenie o smaku naszego chrzanu. Otrzepywali je z ziemi i pchali do bezzębnej paszczy delektując się żuciem. Miłośnicy słodkich aromatów wycinali całe bukiety wonnych orchidei i różnych innych kolorowych kwiatów. Zwolennicy co bardziej pikantnych podchodzili do wybranych przez siebie grubych pni drzew  i będące tam otwory wkładali patyk.  Świdrowali tym patykiem, niczym wytrychem, jakiś czas poczym wyciągali z otworów z nadziana na patyk grubą, białą i tłustą larwę. Przybiegali nas częstować, a dopiero gdy usłyszeli nasze „nie, dziękuję”, nieszczęsną larwę zsuwali z patyka prościutko do swoich otworów gębowych. Pośród smakoszy z dżungli, byli też i tacy, którzy lubowali się w potrawach wręcz ognistych można by rzec. Puszczali się w las z pochodniami w ręku w poszukiwaniu wiszących na drzewach gniazd dorodnych mrówek. Gniazda te miały kształt sopli. Nasi smakosze najpierw trzymali pochodnie nad gniazdem, tak długo, aż mrówki wygonione dymem wysypywały się na ziemię jak żywe skwarki. Następnie smakosze zadzierali  głowy pod gniazdem, otwierali szeroko gęby i tak fantastycznie manipulowali pochodniami, że gorące, przysmażone mrówki leciały im prosto do żołądków chyba. Po kulinarnych uciechach przychodził czas na zapalenie fajki. Już nie wiem, czy fascynowało ich samo palenie, czy tez procedura czyszczenia fajki. Widziałem z jakim apetytem zlizywali mazidło wyjęte cienką słomką z zapchanej fajki. Oczywiście z – E!, e! – na ustach, podtykali i nam ten specyfik, oraz zachęcali do zapalenia. Zobaczywszy, że częstowanie jedzeniem, czy też fajką należy do ich dobrego tonu, my też częstowaliśmy ich swoimi smakołykami. Śmiało można przy tym stwierdzić, ze wszystko co im dawaliśmy chłonęli z apetytem. Jedni maczali czekoladę w musztardzie, jeszcze inni wkładali mięso do dżemu. Po kulinariach i relaksacyjnej fajce przychodził czas na drzemkę – to był dla nas najgorszy moment, gdyż nasza siła robocza mogła spać już tak do końca. Swoich dni. Trzeba było na tych cymbałów ryknąć aby ponownie wstali do pracy. Miałem swoje ustabilizowane poglądy na metodę budzenia – grunt to anielska cierpliwość.