Tagi: wspomnienia
24 kwietnia 2015, 13:21
Tereny, które mierzyliśmy, były coraz bardziej odległe, całkowicie nieznane i obce nawet dla naszej siły roboczej. Nie było tam wiosek, a trafiały się tylko pojedyncze chaty, w których mieszkali nieuchwytni samotnicy. Nie wiadomo czy opuszczali chaty, gdy my się zbliżaliśmy, czy też ciągle wędrowali. Raz natrafiliśmy na taka opuszczona chatę, w której cały, nie byle jaki majątek leżał na podłodze bez niczyjej opieki. Stały tam kosze napełnione ryżem, przeróżne garnki, noże w ozdobnych pochwach, tasaki kusze i dzidy. Były też bransoletki z drutu, pierścienie na szyję, przeróżne tkaniny do robienia przepasek oraz instrumenty typu flety i piszczałki. Wszystkie te przedmioty były skarbem dla naszej siły roboczej, toteż podczas mijania takich kuszących chat, pilnowaliśmy ich skrzętnie, aby jakiś tam drobiazg nie zginął przypadkiem w ich koszy. Ale o dziwo, nie krepując się nasza obecnością, wszyscy po kolei pakowali się do środka i lustrowali bezpański majątek. Biorąc wszystko do łap obmacywali, przymierzali, wąchali, próbowali, oceniając fachowo i z wytrawnym znawstwem, a potem odkładali starannie w to samo miejsce, Żadna, nawet przelotna myśl, by cokolwiek zabrać, nie przyszła im nawet do głowy. Podczas dokonywania zakupu, jeden sklepikarz zaprosił mnie nad pobliskie jeziorko na ryby. Nie z wędka, nie z siatką, czy też błyskotką … z dynamitem, i to z nie byle jakich porcyjek, jak sam określił _ Biedne rybki – pomyślałem. Rzekome jeziorko było raczej bajorkiem niewielkim większym troszkę od kaczych dołków. Sklepikarz fabrykował nad dołkiem jakieś potężne granaty i, sam uciekając, kazał mi się chować za górkę. Ledwo obydwaj położyliśmy się za górką, a tu, jak nie wygarnął taki sakramencki wybuch, ze chyba wszystkie sejsmografy zanotowały wstrząs ziemi. Z naszego bajora wystrzelił straszny słup wody i waliły nam na plecy całe tony wody, wśród której bębniły, niby grad, przeróżne ślimaki i muszle, a także świstały głucho kawałki żab, pijawek i ropuch. Ryby nadleciały także, lecz serwowane nam w postaci zupy, w której tylko tu i ówdzie trafiały się łebki, płetwy, ogonki i srebrzyste łuski. Gdy otrzepawszy się, wróciliśmy nad wodę, stwierdziliśmy ze zdziwieniem, ze wody już nie ma .. jest tylko błoto. Sklepikarz, stwierdziwszy, że przesolił, ścierał sobie pot z karku, i wszystko to co na nim zostało. Wieczorem poszliśmy na mała uroczystość, gdzie główna atrakcja miały być lody. Dostarczyć miała ich nowa lodówka sprowadzona z Francji. Pamiętasz?, Nieszczęsna maszyna tutaj w tropikach umiała wydobyć z siebie tylko wodę. My jako ten majster – klepka zabraliśmy się do rozbierania maszyny, pocieszając szczęśliwych nabywców, że po odpowiedniej przeróbce termoregulacji lód się na pewno pojawi. Skutki naszych wysiłków nie dały długo na siebie czekać. Po pierwszej godzinie majsterkowania zamiast zimnej wody, leciała woda chłodna. Po drugiej godzinie zamiast chłodnej … letnia, a po trzech godzinach sikała już woda na tyle gorąca, ze zamiast wyrobu lodów włoskich, proponujemy zaparzenie w lodówce … angielskiej herbatki!