Najnowsze wpisy, strona 3


Rejs 35
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
24 kwietnia 2015, 13:21

 Tereny, które mierzyliśmy, były coraz bardziej odległe, całkowicie nieznane i obce nawet dla naszej siły roboczej. Nie było tam wiosek, a trafiały się tylko pojedyncze chaty, w których mieszkali nieuchwytni samotnicy. Nie wiadomo czy opuszczali chaty, gdy my się zbliżaliśmy, czy też ciągle wędrowali. Raz natrafiliśmy na taka opuszczona chatę, w której cały, nie byle jaki majątek leżał na podłodze bez niczyjej opieki. Stały tam kosze napełnione ryżem, przeróżne garnki, noże w ozdobnych pochwach, tasaki kusze i dzidy. Były też bransoletki z drutu, pierścienie na szyję, przeróżne tkaniny do robienia przepasek oraz instrumenty typu flety i piszczałki. Wszystkie te przedmioty były skarbem dla naszej siły roboczej, toteż podczas mijania takich kuszących chat, pilnowaliśmy ich skrzętnie, aby jakiś tam drobiazg nie zginął przypadkiem w ich koszy.  Ale o dziwo, nie krepując się nasza obecnością, wszyscy po kolei pakowali się do środka i lustrowali bezpański majątek. Biorąc wszystko do łap obmacywali, przymierzali, wąchali, próbowali, oceniając fachowo i z wytrawnym znawstwem, a potem odkładali starannie w to samo miejsce, Żadna, nawet przelotna myśl, by cokolwiek zabrać, nie przyszła im nawet do głowy. Podczas dokonywania zakupu, jeden sklepikarz zaprosił mnie nad pobliskie jeziorko na ryby. Nie z wędka, nie z siatką, czy też błyskotką … z dynamitem, i to z nie byle jakich porcyjek, jak sam określił _ Biedne rybki – pomyślałem. Rzekome jeziorko było raczej bajorkiem niewielkim większym troszkę od kaczych dołków. Sklepikarz fabrykował nad dołkiem jakieś potężne granaty i, sam uciekając, kazał mi się chować za górkę. Ledwo obydwaj położyliśmy się za górką, a tu,  jak nie wygarnął taki sakramencki wybuch, ze chyba wszystkie sejsmografy zanotowały wstrząs ziemi. Z naszego bajora wystrzelił straszny słup wody i waliły nam na plecy całe tony wody, wśród której bębniły, niby grad, przeróżne ślimaki i muszle, a także świstały głucho kawałki żab, pijawek i ropuch. Ryby nadleciały także, lecz serwowane nam w postaci zupy, w której tylko tu i ówdzie trafiały się łebki, płetwy, ogonki i srebrzyste łuski. Gdy otrzepawszy się, wróciliśmy nad wodę, stwierdziliśmy ze zdziwieniem, ze wody już nie ma .. jest tylko błoto. Sklepikarz, stwierdziwszy, że przesolił, ścierał sobie pot z karku, i wszystko to co na nim zostało. Wieczorem poszliśmy na mała uroczystość, gdzie główna atrakcja miały być lody. Dostarczyć miała ich nowa lodówka sprowadzona z Francji. Pamiętasz?, Nieszczęsna maszyna tutaj w tropikach umiała wydobyć z siebie tylko wodę. My jako ten  majster – klepka zabraliśmy się do rozbierania maszyny, pocieszając szczęśliwych nabywców, że po  odpowiedniej przeróbce termoregulacji lód się na pewno pojawi. Skutki naszych  wysiłków nie dały długo na siebie czekać. Po pierwszej godzinie majsterkowania zamiast zimnej wody, leciała woda chłodna. Po drugiej godzinie zamiast chłodnej … letnia, a po trzech godzinach sikała już woda na tyle gorąca, ze zamiast wyrobu lodów włoskich, proponujemy zaparzenie w lodówce … angielskiej herbatki!

Rejs 34
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
17 kwietnia 2015, 17:24

 Wszystko wraca do normy. Naszemu Piętaszkowi skończyła się benzyna w zapalniczce i przyszedł do nas, aby mu nalać z kanistra. Byliśmy zajęci więc przekazaliśmy  kucharzowi życzliwego Piętaszka. A nasz zacny kucharz stwierdził, ze dzikich obsługiwał nie będzie. Więc jeszcze raz powtórzyliśmy co ma zrobić, a on drugi raz to samo odpowiedział, dodając, ze możemy go wywalić … więc wywaliliśmy go. Na jego miejsce przyszedł nowy kucharz, czarny i dziki, ale kucharz. W dżungli istnieją drzewa, które rosną z góry do dołu, są to tzw. Figowce, których dziwny żywot przebiega tak:  Przeniesione w ptasim dziobie maleńkie nasionko osadza się na konarze drzewa. Tutaj kiełkuje, przebija naskórek, zapuszcza korzenie w głąb drzewa, a na konarze powstaje niewinna „jemioła”. Wypuszcza ona drugi rodzaj korzeni, które najpierw kołyszą się w powietrzu i wydłużają stale. Korzeni tych ciągle przybywa, grubieją one  i otaczają drzewo. Nastaje czas, gdy Figowiec tworzy ze swych korzeni rurkę, w której jak w trumnie zamyka żywiciela. Trumna ta nieustannie grubieje i zaczyna dusić ofiarę.  Pomyślałem, ze w każdym Figowcu mieszkają duchy. Wystarczyło, ze na taki Figowiec skierowałem aparat, a statyw o cos się zaczepił i z całym aparatem lądowałem jak długi na plecy. Statyw się łamał, klisza wylatywała i pękała, a mnie osobiście cos brzydkiego strzykało w kuperku. Pamiętam jak po dniu wyjątkowo dusznym i bezwietrznym wracałem do domu, buchnął na mnie jakiś przeraźliwy zaduch. Chodziło o fetor padliny i to w najbardziej wyszukanym wydaniu. Wyczułem, że płynie on po ścieżce jak potok Wystarczyło lekko pociągnąć nosem, a łatwo stwierdzić, że tu jest, a tu już go nie ma .. co stwarzało możliwość pójścia jego tropem. Zabawiłem się w pieska i po chwili zobaczyłem idących przede mną, po tej samej ścieżce zgrabną parę tubylców. Byli chyba na święcie zabicia bawołu, bo na plecach dźwigali dwa potężne kosze bogato ozdobione aureolą much. Jakby tych wrażeń było mało to jeszcze kucharz. Nie dał wiary naszym przesądom, że mięso kurze musi być świeże i schował przed nami w tajemnicy, żeby w upale należycie skruszało. Podejrzewaliśmy go nawet, że co chudsze kury przed nadzianiem na rożen, kiedy nikt nie widzi, faszeruje swa własną firmowa mieszanka ze starannie uduszonych pędraków. Puszeczki sardynek otwierał tasakiem, nie przejmując się ,ż e ta cenna ryba po takim otwarciu zwisa z sufitu, a oliwa obsikuje ściany. Herbata, to dla niego był gorący płyn o lekko czerwonym zabarwieniu, więc gdy zabrakło jej w puszce, podał nam rozcieńczony wodą sok malinowy o temperaturze bez mała stu stopni. Po jednej malej awanturze o zapalniczkę, coraz to częściej narzekaliśmy na żołądki.

Rejs 33
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
11 kwietnia 2015, 19:55

 Jechaliśmy dalej. Gdy dzień był wyjątkowo upalny, w każdym dogodnym miejscu robiliśmy przystanek na ochłodzenie ciał w morzu. Brodziliśmy sobie do pasa wzdłuż rajskich wybrzeży niczym boskie nimfy, nurkowaliśmy po piękne rozgwiazdy, korale czy muszle i nawet przez chwilę nie dręczyły nas obawy, aby czyjeś ząbki mogły ugryźć nasze nogi, albo inną część ciała. Rozpoczęło się prawdziwe dociskanie pedała do dechy i piłowanie pod górę. Celem naszej wyprawy było uzdrowisko górskie, w którym bogaci a wymaglowani tropikalnym klimatem Francuzi próbowali ratować swe zdrowie. Jak każde takie uzdrowisko, leżało ono przezornie blisko nieba i było otoczone górami. Nic więc dziwnego, ze serpentyny wciąż bardziej strome i kręte zwalały się na nas bez chwili wytchnienia i coraz to częściej musieliśmy wyskakiwać z wiaderkiem do pobliskiego strumyka, by zaspokoić ciągłe pragnienie chłodnicy. W miarę jak windowaliśmy się w górę, zmieniał się też krajobraz, który nas otaczał. Znikały banany, drzewa kauczukowe i palmy. Ich miejsce zajmowały drobnolistne akacje i krzaczaste ciernie … po chwili zobaczyliśmy też znajome drzewa iglaste – sosna. Łzy się w oczach zakręciły, ale zaraz i śmiech, gdy zobaczyliśmy taki obraz: nasz Piętaszek z bransoletami na nogach i rękach szedł sobie z kanistrem pośród sosenek przez bór puszczykowski i tylko patrzeć jak skręci do knajpy na nóżki i piwo. Nareszcie umęczeni dotarliśmy do celu. Wystarczyło tylko zapytać o najdroższe sanatorium i o najdroższy w nim apartament, a z apartamentu tego, jak amen w pacierzu wyszedł nasz generał. Tuz obok niego mieszkał, jak się okazało jeszcze większy szyszek,  szef całej naszej firmy. Przed tą wielką wszechpotężną dwójką, siedzącą w klubowych fotelach i palących olbrzymie cygara, mieliśmy wygłosić referat o wynikach dotychczasowych pomiarów. Rozwiesiliśmy więc na ścianach wielkie szkice, odchrząkując trzykrotnie, skłoniliśmy się głęboko i przystąpiliśmy do wykładu.  „- Jego ekscelencjo generale” – zaczęliśmy znając zasady bon ton, no i jak na tak poważny referat przystało. Zacząłem uwypuklać temat odpowiednim wstępem, i właśnie byłem przy ojcu wszelakiej geometrii, gdy byłem zmuszony stwierdzić, aczkolwiek z żalem – że obu dziadów siedzących przede mną morzyła niezrozumiała senność, i że obu dziadom, już całkiem  niedwuznacznie kiwały  się głowy z cygarami włącznie. Przeskakując od razu nad rzekę jechałem kijaszkiem po mapie bezpośrednio w dżunglę, ale i to niewiele pomogło. Gdy stukałem głośno kijkiem, obydwa dziadziska budziły się na chwilę i przytakiwali , lecz zaraz znowu ich morzyło i cały nasz długi referat, łącznie z całą tą daleką przeprawą uderzył niemal w próżnię. Na niewiele się zdały nasze dalsze uparte pukania kijem we wszystko po kolei: tereny, rzeczułki, granice i wioski,  bo drogie nasze szefostwo musiało chyba w nocy kurować się winem, i na sprawy urzędowe nie mieli głowy. Wystarczyło, że zakończyliśmy referat, ukłoniliśmy się wytwornie a oba dziadziska obudziły się natychmiast i dźwignęli, choć ciężko,  swoje szanowne tyłki z foteli. Generał klepnął nas po ramieniu  i dodał, ze jeżeli mamy ochotę, to możemy tutaj, w jakimś tańszym hotelu odpocząć na jego koszt. Jednak podziękowaliśmy. Po różnych wydarzeniach wracaliśmy znów w naszą cichą, zapadłą i samotną dżunglę. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, jak tę na pozór obcą i dziką krainę potrafiliśmy szczerze pokochać. Gdzieś z końca świata wracaliśmy jakby do siebie. Nic to, że błoto bulgoce, że roje muszek wpadają do oczu, uszu i nosa, ze wierne moskity witają nas brzękiem … to jakby nasza ukochana ziemia, do której wracaliśmy jak ci synowie marnotrawni . Minęliśmy jeden mostek, pochylił się drugi, chlusnął wodą trzeci … i z gromkim okrzykiem radości biegli nam na spotkanie nasze ukochane dzieci dżungli. Kilka kręgów czarnych ucieszonych oczu tłoczyło się dokoła, aby powitać naszą wielką trójkę, która wróciła szczęśliwie z tak długiej i tak dalekiej wyprawy.

Rejs 32
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
26 marca 2015, 19:23

 Pamiętam jaki bił kontrast między Piętaszkiem a hotelowym recepcjonistą. To było jak sceny z dwóch różnych filmów. Biały smoking z muszką – u Piętaszka – golutki tors z drucianym naszyjnikiem. Nieskazitelne mankiety i pachnące serwetki przerzucone wytwornie przez ugięte ramię –  tu czarne łapsko obwieszone kółkami jak mosiężny drążek do podtrzymywania firanek. Spodnie z kantem i błyszczące lakierki – kontra -  całkowity brak spodni i odnóża z bliznami po cierniach, na wpół zatopione w puszystym dywanie. W hotelu dzwoniły telefony – u Piętaszka  - bransolety. No i jeszcze to wielkie lustro, o zgrozo!!! Nie mogliśmy się dziwić naszemu boyowi, bo póki żyje, nie widział jeszcze lustra i w dodatku tak wielkiego. Jednak to, co przed tym lustrem zaczął wyprawiać, pognębiło nas wtedy do reszty w oczach wytwornych pracowników recepcji.  – E! – wykrzykiwał na oczach swojego odbicia z tak radosna czkawką, że  obsługujący w sąsiedniej Sali kelnerzy niemal oblewali zupami swoich gości. Powtarzając E! chodził przed lustrem tam i z powrotem, aby po raz pierwszy podziwiać swoją grację w jej całkowitej i niczym nie ograniczonej krasie. Pomyśleliśmy, ze jak brnąc to już do końca i po trupach. Obok swoich nazwisk wpisaliśmy Piętaszka jako „ Wielki Książę Plemienia Wej” Towarzysz podróży. Biedny recepcjonista zrobił wielkie oczy, kiwając głową, a w końcu doszedł do wniosku, ze biały człowiek o skomplikowanym i niestrawnym  nazwisku jak ja, może podróżować w towarzystwie niestrawnego boya. W hotelu było chłodno więc marmurowe schody ziębiły naszego Piętaszka, bo skakał po nich jakby go parzyły. Gdy otworzyliśmy drzwi apartamentu nasz boy stanął jak wryty … tym razem na widok olbrzymiego okna, przez które było widać morze. Demonstrowanie mu elektrycznego światła nie zrobiło na nim o dziwo wrażenia. Zresztą widywał taką sztuczkę w naszym „zamku” , tylko z lampą naftową. Natomiast dech zaparł mu widok w łazience, gdzie na nasze skinienie z różnorakich miejsc biły czyste źródła i w sposób prawdziwie cudowny lały się strumieniem. –Woda!, woda!  - krzycząc sobie,  cieszył się jak dziecko, i biegał os umywalki do wanny, od wanny do bidetu, a od bidetu do sedesu, aby sprawdzić ręką, czy leci tam .. woda. Najgorsze jednak było to, ze biedaczysko, gnębiony wielkim pragnieniem, nabrał z Nienacka z pod klapy kilka garści wody i  zanim mogliśmy go powstrzymać – pił ją chciwie, choć nie był to fajans przeznaczony dla trunków i mieścił w sobie płyny najmniej stosowne do picia. Piętaszek,  urodzony wśród małych strumyków, jak ognia bał się fal morskich. Gdy chcieliśmy go wciągnąć na siłę do morza i wykąpać .. darł się w niebogłosy, że woda jest słona, że przez obcięte zęby leci mu do brzucha i że nie myśli się z nami utopić. Wyrwawszy się nam wreszcie, wygramolił się do brzegu i tak szybko rwał do przodu, że  wywalał za sobą całe fontanny piasku.

Rejs 31
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
20 marca 2015, 20:56

 Nareszcie mogliśmy odpocząć od pracy. Musieliśmy jechać do centrali i zdać  raporty z naszych dotychczasowych wyczynów. Zapakowaliśmy na szybkiego parę rzeczy i po trasie zgarnęliśmy  zdziwionego Piętaszka. Stary ford, którym jechaliśmy, cechował się tym, że strzelał, piszczał i zgrzytał, ale mimo to jechał. I tak w rytm pisków dotarliśmy do przełęczy. Ręczny hamulec spełniał jedynie dekorację, ale nożny był sprawny i zazwyczaj działał niezawodnie … pod warunkiem, ze nic się nie rozsypie. Nareszcie wjechaliśmy do jakiegoś miasta. Podczas różnych atrakcji jakie mijaliśmy na drodze najbardziej ciekawiło nas to, jak nasz inteligentny, choć ze środka dżungli wyrwany  Piętaszek zareaguje  na wszystkie cuda cywilizacji. Pierwszym takim zdarzeniem było targowisko, które  było zawalone po brzegi setkami straganów i czarnym mrowiem człowieczym. Jak długo żyje,  nie widział takich tłumów i po jego oczach  można było poznać, że patrzył ze zdziwieniem, litością, grozą a nawet ..pogardą. – Sto! , Sto!  - wołał bez przerwy, skrobał się po kudłach, a potem rozwalił się na tylnym siedzeniu i jechał sobie piękny, brązowy, nagi, szczęśliwy i wolny, przez całe to piekło. Jakże wielkimi panami SA nadzy w dżungli. Chodzą sobie z dzida po lesie, składają znajomym wizyty, nie spieszą się nigdzie, nie tłoczą się, a jeśli pracują to tylko dla kaprysu. Od czasu do czasu, gdy przyjdzie im ochota, zarżną sobie bawoła i jedzą aż huczy we wiosce. A tutaj Ci nędzni straganiarze krzyczą, huczą , klną, obłędnie się spieszą i jakie potworne dźwigają ciężary. Gdzieś w oddali pojawiła  się smuga, której nasz Piętaszek  jeszcze nie dostrzegł, nic jeszcze nie wie, nie odróżnia niczego, niczemu więc się nie dziwił, p[patrzył sobie spokojnie na ptaszki. Dopiero, gdy spojrzał na szeroką smugę, jego oczy ze zdziwienia się rozwarły, podrapał się po kudłach …po raz pierwszy zobaczył morze. Gdy podjechaliśmy na długość stu metrów od brzegu nasz Piętaszek stanął osłupiały i nie mógł wyksztusić z siebie słowa. Mowę odzyskał na widok płynącego w oddali parowca _E, słoń wodny – wykrzyknął. Wykąpanie Piętaszka odłożyliśmy na później bo czas naglił i musieliśmy jechać dalej. Waliliśmy więc pełnym gazem po nadmorskiej szosie i już po chwili stanęliśmy pod lśniącą fasadą hotelu, w którym mieliśmy nocować. Na widok takiej fasady nasz biedny Piętaszek stanął jak wryty. Gorzej, ze oprócz Piętaszka, stał również jak wryty cały personel recepcji, który – póki recepcja jest recepcją -  nie widziała jeszcze, aby ktoś z klientów hotelowych przywiózł ze sobą, tak skąpo odzianego i dzikiego boya.