Tagi: wspomnienia
08 marca 2015, 19:22
Nasza siła robocza doskonale liczyła na palcach, bo dobrze wiedzieli, ze co dryga niedzielę nie wychodziliśmy do pracy. O tym, że można nas wtedy zastać w domu, wiedzieli także mieszkańcy okolicznych wiosek, i właśnie wtedy lubili nam składać grzecznościowe wizyty. Pamiętam taką kameralna niedzielę, jak siedząc na werandzie zobaczyliśmy, jak na ścieżce wzdłuż rzeki człapiąc na bosaka ciągnął ku nam dziwny orszak. Na czele, z dzida w ręce kroczył stary, przygarbiony i mocno posiwiały tubylec. Za nim podążała tak samo obnażona, dość pulchna dziewica z olbrzymim koszem i rosłą dziecina pod pachą. Tuz za nią szedł młody dryblas, podskakując sobie ochoczo. Za dryblasem, na samym końcu orszaku kuśtykała o kiju jakaś wiedźma co najmniej stuletnia w kostiumie bikini, której naga skóra była tak pomarszczona, ze przy odpowiednio oszczędnym kroju starczyłoby tej skóry na dwie dalsze wiedźmy. Sądząc z podobieństwa twarzy i po ogromnie ciężkim koszu, który mimo tylu krzyżyków musi dźwigać wiedźma, ciągnęła ku nam klasyczna rodzina: czcigodny rodzic, rodzicielka, synalek i córa. Niewątpliwie ciągnęli do nas, bo zacny dziadunio rąbnął na schodach jak długi, a potracony dzida dryblas darł się wniebogłosy tuz nad moim uchem. Babunia w chodzeniu po schodach tez nie była zbyt tęga, bo nachyliwszy się nieco za mocno, przydeptała własna skórę. Gdy już pokonali karkołomne schody to bez gadania wpakowali się do naszego salonu i rozsiedli w kucki pod ścianą. Myśmy, choć z trudem, przyjęli taka sama pozycję. Zrobiła się rodzinna atmosfera, która oprócz czaru niepokoiła nas dziwnym fetorem, który zaczął się rozprzestrzeniać, bił w największym nasileniu od siedzącej tuż przy mnie dziewczyny z dzieckiem i koszerna plecach.. Zapewne mieli bawołobicie i cóż była ona winna, że jechało od niej nieświeżym bawołem. Nagle wybuchła rozmowa – E! – wyrzucił z siebie dziadek, demonstrując czkawkę, - E! – wyrzucił młodzian i dziewica, - E! – powtórzyła babunia i to z taka werwą, ze jej obwisłe policzki nadęły się jak balon i gwałtownie klapły. –E! – wywaliłeś prosto z mostu z zupełnie poprawna erupcją tej samogłoski, - E! – dodałem, choć nie tak czysto, i na tym rozmowa się skończyła. Nastał długi okres kłopotliwego milczenia. Dziadunio jako stary lew salonowy – dźwięcznym E! rozpoczął druga kolejkę. – E! – powtarzają kolejno po nim członkowie rodziny oraz my. Znowu zapadła cisza, ale od czego jest trzecia kolejka? … i tym razem rozpocząłem ja, wprowadziłem lekkie zająkniecie w celu urozmaicenia dyskusji. Wszyscy członkowie rodziny podchwycili to chętnie i zaczęły padać okrzyki – E! E!, a nawet E! E! E!. Dopiero wtedy, gdy po dość przydługawej Formie E!, E!, E!, E!, E!, E!, dalsza rozmowa stała się trudniejsza, a nawet wręcz szkodliwa dla zdrowia. Przywołaliśmy Piętaszka aby został naszym tłumaczem. Dziadzi zaczął tłumaczyć cel wizyty. Mamrotał tak szybko, a z braków zębów, wyrzucał słowa bogato zakrapiane śliną. Chodziło o to, że córa starszego państwa, poślubiła młodego mieszkańca wioski, i powiła mu siedzącego na plecach syna, lecz w skutek jednego fałszywego kroku słonia, została wdową … wróciła do domu i zjada dużo ryżu. Oboje więc starsi państwo, nie mieli by nic przeciwko temu, gdyby jeden z nas, a może i obaj naraz – zechcieli ich córkę pojąc za małżonkę. Stwierdzili też, ze ich młoda wdowa jest dla nas partia Az nazbyt korzystną, aby zaistniała potrzeba zapytać nas o zdanie. No i ruszyli na inspekcje naszego mieszkania.
Drogą teściową zainteresowała nasza spiżarnia. Widząc, ze w garach nic nie ma, wywaliła z kosza całą furę z lekka spleśniałego ryżu a do swojego kosza wpakowała naszą przygotowana na obiad kurę. Widocznie stwierdziła, ze powinniśmy nauczyć się ryż … gdzie nie gdzie okraszony glistą, a nie same kury. Przyszły szwagier chodził po jadalni i obmacywał meble, a sama narzeczona karmiła swoje dziecko, które choć już w wieku przedszkolnym – ssało ochoczo cyca. W pewnej chwili, za ściana zatrzeszczała sprężyna w materacu – teść badał sypialnie i widocznie dokładnie, bo długo nie wracał. Gdy wracał, to przy każdym kroku dopadała go czkawka, a przy każdej czkawce buchały z niego .. kolorowe bańki. Coś się musiało przydarzyć. Potem okazało się, ze nasz drogi teść zżarł nam mydło toaletowe. Do ślubu nie doszło przez zawartość kosza, z którego tak śmierdziało. Okazało się, ze nie było tam padliny, lecz maleńka kolekcja perfum. Roiło się tam od różnorakich fetorów, na czele których wysuwał się zapach jakby diabelskiego piżma, które waliło w świat tak przenikliwym zaduchem, że aż człowieka podrzucało. Stwierdziliśmy, ze nasze nosy są za wrażliwe i nasze rozstanie odbyło się w zgodzie … zapach owych perfum wisiał nad nami dość długo.