Rejs 19
Tagi: wspomnienia
28 grudnia 2014, 15:52
Coraz bardziej przerażała mnie odległość między naszą bazą a docelową wycinką. Ta odległość rosła z dnia na dzień. Tak wczuliśmy się w te nasze pozycje, że staliśmy się pazerni na czas. Trudno nam było się pogodzić z tym, że jedna trzecia dnia roboczego marnowaliśmy na forsowne marsze. Z tej racji, nadeszła chwila, by zdecydować się na zorganizowanie kilkudniowej wyprawy, a co za tym idzie, na nocowanie pod gołym niebem w dżungli. Wizja głośnej w nocy dżungli nie była moja życiowa wizją, wolałbym jaśniejsze. Twoja skłonność do ogólnej chciwości na takie wizje miała wytłumaczenie, ja … no cóż, gram twardziela. Wiadomość, że wyruszamy do pracy aż na cztery doby i wobec tego trzy noce spać będziemy w dżungli, nie robiła na naszej sile roboczej żadnego wrażenia. Ot po prostu musza wziąć troszkę więcej ryżu ze sobą i na tym kończy się ich problem. Wiadomość o spędzeniu aż trzech nocy w dżungli zwalił natomiast z nóg naszego kucharza, który jakimś kocim, żałosnym mruczeniem starał się nam to wyperswadować, a miotał się przy tym jakby zaszkodziła mu własna grochówka. Wrzeszczał, że w dżungli „dużo, dużo tygrysów!” Pocieszałeś go, że tygrys nie taki głupi, żeby mając pod dostatkiem mięsa chrupać kościotrupy. I tak to pewnego dnia o świcie ruszyliśmy na czterodniową wyprawę. Rozdzielaliśmy cały nasz bagaż możliwie równo pomiędzy wszystkich uczestników wyprawy, przy czym dygocącego ze strachu kucharza traktowaliśmy nieco ulgowo, daliśmy mu do niesienia jedynie trzy tyczki. Zostało nam tylko uformować cos w rodzaju marszowej kolumny, i cała sześćdziesięcioosobowa karawana wiła się krętą ścieżka przez dżunglę. Na samym czele korowodu maszerowałeś Ty z naszym Piętaszkiem. Gdzieś mniej więcej na środku karawany dreptał przygarbiony nasz kucharz, który najwyraźniej udawał, że słania się na nogach pod strasznym ciężarem trzech tyczek. Tuz za kucharzem kroczył wytwornie nasz nowo przyjęty elegancik, który mimo przydzielonego mu do dźwigania dość ciężkiego statywu zabrał swą ozdobna dzidę i niósł w rękach błyszczące lakierki. Za nim poruszała się z gracja jakaś filigranowa postać z ogromnym koszykiem na plecach. Całą długa karawanę zamykałem wreszcie ja, dbając o to, aby nikt niczego nie zgubił, lub sam się nie zawieruszył po trasie. Widoczność na ścieżce była niestety niewielka, toteż od czasu do czasu przedzierałem się nieco do przodu i sprawdzałem czy karawana maszeruje w należytym pożarku, czy nic co wymagałoby ingerencji nie tamuje jej spokojnej monotonii. Jak bardzo ta kontrola była potrzebna okazało się za moim drugim wysunięciem. Przebiegły kucharz, sadząc chyba, że ani Ty z przodu, ani ja z tyłu nie byliśmy w stanie go widzieć dał do potrzymania swoje trzy tyczki jednemu z nowicjuszy i , zapomniawszy je z powrotem odebrać, dreptał sobie ochoczo podskakując .. luzem. Niejaki Kojot – niby taka oferma losu – przydybał w gąszczu młoda sarenkę i uparcie niósł ja sobie na plecach żywa. Nie dbał przy tym o to, że matka sarenki, rozpaczliwie becząc, krążyła wkoło niego, w znacznie bliskiej choć ukrytej odległości. Filigranowa postać, jak się okazało była żoną elegancika, którą małżonek przemycił jakoś w tłumie i zabrał na wyprawę w dżungle. Nie byłoby w tym ostatecznie nic złego, gdyby nie fakt, że bidulka dźwigała na plecach nie tylko wspomniany wcześniej kosz wypełniony czterodniowym prowiantem dla siebie i męża, lecz także –o zgrozo – i statyw, który zaraz na pierwszym zakręcie położył na koszu jej wygodny książę- małżonek. Nic więc dziwnego, że dotknięty do żywego, zacząłem się pieklić i to w sposób jeszcze nie praktykowany. Swoje skupisko nerwów zacząłem rozładowywać od tego eleganckiego byka, który – nie widząc mnie jeszcze – paradował sobie krokiem tanecznym po ścieżce i, niby operetkowy dandys laseczka, wymachiwał dzidą. - Hej byku jeden! – ryknąłem na ile decybele pozwoliły – bierz tu ten twój statyw, i to twoje koszycko śmierdzące, które wkręciłeś podstępnie tej wątłej kobiecinie!. Masz tu to wszystko, bęcwale, i dźwigaj. Co najwyżej tą twoją głupią dzidę oddaj małżonce, aby miała cos w ręce, czym by cie mogła poganiać! Posmakuj sam, łachudro jedna, jak te sznureczki łykowe wbijają się w ramiona, może cie to nauczy czegoś!. Ruszyłem dalej do naszego żarciodawcy. Wyrwawszy z rak najbliższych nagusów cały pęczek tyczek, zwaliłem go z grzmotem na barki osłupiałego kucharza i zaryczałem głośno, że za karę, zamiast trzech tyczek, poniesie dwanaście. Tu jednak, zazwyczaj tchórzliwy garkotłuk zaczął się stawiać. Jednak wynegocjowałem trzy tyczki, dałem mu spokój. Zrezygnowałem z upokarzającej go kary. - jako funkcyjny poniesiesz te trzy tyczki, tak jak było ustalone – odparłem nieco spokojniej – a więc nikt cie nie krzywdzi i jazda z tymi trzema tyczkami na ścieżkę!. Po tak samowolnym wyroku zabrałem się do trzeciego z kolei złoczyńcy, który nie rozumiejąc zupełnie o co mi chodzi, szczerzy w przyjaznym uśmiechu swoje czarne zęby i pokazuje z dumą na swoją zdobycz. Gdy zdejmuję mu z pleców półżywą ze strachu sarenkę i zanoszę w krzaki, gdzie jeszcze przed chwila z zobaczyłem jego matkę, spojrzał na mnie jak– ale bez złudzeń – kompletnego wariata, któremu złe duchy odebrały rozum do reszty. Wróciwszy na koniec kolumny, maszeruję przez dobrą godzinę w błogim przeświadczeniu, ze wszyscy winowajcy nie popełnia już swoich pierwotnych grzechów.. O tym co stwierdziłem po upływie tej jednej godziny, wole nie wspominać, bo szkoda mi moich własnych nerwów. Wystarczy, że wspomnę, że po upływie trzech godzin, gdy karawana dociera do miejsca, nieszczęsne me oczy musza oglądać takie to obrazki: Bezczelny kucharz paraduje sobie po ścieżce bez tyczek. Biedna kobiecina ugina się pod ciężarem statywu i kosza, a na dodatek niesie małżonkowi lakierki, a małżonek frunie baletowym krokiem na ścieżce i wymachuje ochoczo dzida jak dyndas laseczką. Jeżeli zaś chodzi o idiotę, to spieszy się dziwnie z rozpalaniem ogniska i nadziewa na patyk jakieś kawałki mięska. Nie tylko ubój i odarcie skóry, lecz także podział na porcje zdążył – jak wynika – załatwić na wszelki wypadek już w czasie marszu
Dodaj komentarz