Archiwum 23 lipca 2014


rejs 11
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
23 lipca 2014, 17:39

 Leżymy  sobie na hamakach jak co dzień, nie robimy nic, bo i po co. Ja kto zwykle bywa zapalimy fajkę i powspominamy. Zazwyczaj obydwaj patrzymy na to samo, a widzimy dwie różne rzeczy. Z perspektywy lat, każdy z nas ma inne podejście do wspomnień. Przeżywaliśmy to samo, a jakby każdy co innego. Pamiętasz, jak doprowadziwszy się do ładu, wyruszyliśmy do pierwszej bazy. Po solidnym posiłku poszliśmy spać. Spaliśmy jak susły. Rano podjechał major wraz z jakąś krzyżówką chińczyka, kościotrupa a trupa, miało to coś wygląd grabarza a okazało się, że to nasz kucharz ma być. Po chwili jechaliśmy na miejsce naszej pracy. Wszystkie wioski, które mijaliśmy były wokoło zaludnione. Umiejscowione pośród palm i bananów drewniane chatki tętniły życiem. Najciekawsze dla nas były młode dziewczyny, szkoda jedynie, że miały czarne zęby, wargi zabrudzone na kolor cynobru i jamę ustną wypełnioną czymś, co przypomina zmieloną cegłę.. Tak sobie jechaliśmy i jechaliśmy. Nasz samochód wypadł na otwartą szosę a za oknem migotały jaskrawe kolory. W tym momencie szepnąłeś – O Boże! Żegnaj cywilizacjo! – i rzeczywiście Twoje przeczucia sprawdziły się natychmiast. Jechaliśmy pośród gąszczu. Od czasu do czasu wyłoniła się z zieleni  jakaś tajemnicza, prawie naga postać, która na nasz widok przystanęła, błyszcząc w słońcu niby posąg z brązu. Z włócznia w ręku wyglądała jak magiczny bożek, lecz już po chwili zmykała w gąszcz jak spłoszona sarna. Major poinformował nas, że to kawaler z dzikiego szczepu, z którego będziemy czerpać siłę roboczą. Dodał też, że język ich jest stosunkowo łatwy, i że na pewno nie trudno nam będzie się go nauczyć na tyle, by ich zrozumieć. Mój rozsądek został powalony na podłogę i zaczęło się odliczanie. Święty Boże! Jak dotąd kłóciły  ze sobą w mojej skołatanej głowie języki takie jak : polski, niemiecki, łaciński, francuski, grecki,  szwedzki, portugalski, hiszpański i pożal się angielski. Jeśli jeszcze zjawi się jakiś język dzikiego szczepu, to już chyba od zwykłego natłoku popęka mi ta głowa, i wszystkie nagromadzone w niej słówka wysypią się na ziemię niby ziarna maku z rozprutego wora. Uświadomiłem sobie wtedy własny ogrom naszego szaleństwa. Z wysiłkiem zacząłem hamować skrzydła, które wyrosły mi u nóg z chwila podpisywania umowy o pracę. Siódme poty zaczynają się lać z człowieka na samą myśl o tym, co stanie się w przypadku, gdy poczciwy major,  już podczas pierwszej próby pomiaru, zdemaskuje nas jako ciemnych peonów na niwie mierniczej.  Toć przyjdzie się nam spalić ze wstydu i zwrócić dziadowi poniesione koszty. Możliwość myślenia postradałem wtedy do reszty. W głowie kotłowało się pytanie „co robić?”. Może jeszcze raz przewertować książkę? Mój rozum był radykalnie zmącony. Dotarliśmy na miejsce pracy. Panie świec nad naszymi grzesznymi duszami – wybiła właśnie sądna godzina. Nie mając jednak czasu na dalsze bogobojne rozmyślania i westchnienia, ściemniałem skręcenie statywu. Jednak wertowanie podręcznika coś dało, zrobiłem to niemalże po omacku. Major odjechał sobie bez słowa. My staliśmy tak, gdzieś na końcu świata, niby dwie biedne, opuszczone przez Boga i ludzi sieroty, a zadanie, które dał nam major i uciekł, wyrosło przed nami jak gładka, pionowa skała. Czuliśmy się tak, jak gdyby major kazał nam po prostu cofnąć się do tyłu, wziąć rozpęd i w jednym skoku przeskoczyć ponad ścianę. My jednak wiedzieliśmy, że po tym rozpędzie, nie skoczymy w górę lecz roztrzaskamy się z hukiem na zbyt wysokiej i zbyt stromej ścianie. Drapaliśmy się w głowy .. co dalej?! Patrzyliśmy na jakiegoś dzikusa, którego gęba skierowana do nas z premedytacją, wyrażała przyklejony, ironiczny uśmiech. Wisiał sobie na hamaku, nic nie robił,  a w około niego rosła sobie bieda. Nieopodal stał szałas, przy nim zaś orbitowało stadko głodnych prosiąt, gotowych rzucić się nawet na mój niedopałek papierosa.  Prosięta składały się z łaciatej skóry i kości, które wyglądały tak, jakby za moment miały przebić skórę by wyjść na zewnątrz. To stadko pewnie jest na tyle leniwe, że nie umie sobie znaleźć jedzenia, a właściciel … lepiej nie mówić. Wrażenie było tak potężne, że wyparło ze mnie wszystkie inne uczucia. Patrząc się na tubylca zapomniałem o swoich problemach, ale tylko na chwilę. Przydzielono nam mieszkanie, obszerna i pustą zagrodę nad rzeką. Nasze zadanie polegało na obejściu i pomierzeniu granic rejonów, wejście do ich wnętrza aby nanieśc na mapy wszystkie napotkane tam rzeki, mokradła i wioski tubylcze – niby nic wielkiego, zwykła pesteczka, a jednak …..pot, i pot.