Archiwum luty 2015


Rejs 23
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
26 lutego 2015, 12:28

 Łapa była nadal spuchnięta i ogromnie bolała. Niestety roboty nie mogliśmy przerwać, bo raz ze zbliżała się pora deszczowa, dwa wypłata a wraz z nią obawa o utratę siły roboczej. Po raz pierwszy w życiu udało nam się wejść w środek przejścia tabunu małp. Skacząc po gałęziach wędrowały po woli, a szum robiły przy tym tak wielki, ze słychać było w odległościach kilometrowych. Stado, spostrzegłszy naszą obecność, umilkło i zamarło w bezruchu. Wszystkie okoliczne gałęzie były ugięte jak pałąki i niemal łamały się pod ciężarem małp, a wśród tej zaistniałej ciszy tysiące szeroko rozwartych ślepiąt patrzyło się w naszą stronę, jak ślepia pytonów wpatrzonych w ofiarę, i śledziło uważnie każdy z naszych ruchów. Trwało to jednak tylko kilka sekund i cały gwar wybuchł na nowo. W stadzie dawało się rozpoznać krzepkich, brodatych samców z wyraźnymi oznakami męskości i wypiętą dumnie klatą. Tuz obok ich czcigodne małżonki, panie dumnie zadzierające ogonki. Widzieliśmy tez cała masę matek karmiących nawet w trakcie przemarszu. W zasięgu naszego wzroku byli tez siwobrodzi starcy o twarzach pooranych zmarszczkami, jak i pół łyse wiedźmowate babcie z długimi, suchymi workami zamiast piersi. No nie należy tez ominąć chuliganerii, młodzieńców, którzy już w proroczej wizji przyszłości pozapuszczali sobie plugawe brodziska i niechlujne kudły, i na naszych oczach dewastowali drzewostan i usiłowali nam dokuczać. Wiedząc o swoim sprawnym sprzężeniu pomiędzy nerwami a układem pokarmowym, chuligani ci podtykali swoją rękę tam, gdzie potrzeba, i zdobyte w ten sposób pociski wśród krzyków i chichotu miotali w naszą stronę. O ich precyzyjnym celu dowiedziałem się widząc Ciebie, zmazującego z zadartej twarzy  jakiś dziwnie wyglądający sopel spływający melancholijnie ku ziemi. Po wypłacie, część naszej siły roboczej wzięła dzidy i poszła do domu. Mieliśmy wiec przerwę. Zastanawiałem się nad naszym losem, losem mierniczego z dżungli. Ogień walił na nas z nieba, a bagno bulgocąc wchodziło w nogawki. W kark spuchnięty jak balon żądliły moskity, a te, które jeszcze czekały na swoja kolejkę, brzękały w pobliżu ciała całą chmurą. Po całym ciele łaziły robaki, a mrówki łachotały i gryzły, gdzie tylko popadło – na co nam to było. Po kilku dniach nasza siła robocza pojawia się ponownie. Wielu z nich zostało w domach a na ich miejsce pojawili się nowi. Nasza para małżonków pozostali nam wiernie, gdyż jak się okazało, potrzebowali jeszcze parę dniówek na zakup mieszkania. Został tez nasz kochany Piętaszek. Był w swojej rodzinnej wiosce, gdzie akurat w tym czasie odbywało się święto zabijania wodnego bawołu. Najadł się tam tak, ze brzuch miał wzdęty jak balon, i przyniósł ze sobą kosz cuchnącego mięsa. Kupił tez sobie nowa zapalniczkę, która bez przerwy pstrykał, oraz nowe bransoletki na ręce i nogi. Gdy krótko przed kolacją nasz poczciwy Piętaszek wyciągnął z kosza ogromną, zielonkawą i suto obsiadła muchami bryłę bawolego mięsa i wytwornym okrzykiem –E! - zachęcał nas do jej upieczenia, nie wiedzieliśmy co począć z obowiązującym nas przepisem dobrego zachowania i popadliśmy z tej racji w straszna rozterkę. Czy odmówić upieczenia i ciężko obrazić  biednego Piętaszka, czy tez zacisnąć nos i z narażeniem życia zaryzykować spożycie padliny?. Pomyślałeś, że skoro ta mucha jakoś nie umarła, i jak było widać,  miewała się dobrze, to i my nie poumieramy. No i w taki to sposób, jeszcze przed północą rozciągnął się nad nami taki aromat, że bodaj wszyscy mieszkańcy tej dżungli, nie mogąc się oprzeć pokusie, krążyli wciąż bliżej i bliżej naszej chaty. Słyszeliśmy wyraźnie, jak łazili tuz obok w ciemnościach i otaczający nas zaduch wciągali ze świstem w nozdrza.

Rejs 22
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
20 lutego 2015, 20:41

 W trakcie prac robiliśmy pamiątkowe zdjęcia. Było ich bardzo dużo, a wśród nich także portrety naszej siły roboczej.  Po zrobieniu odbitek nadszedł dzień,  w którym chcieliśmy je wręczyć. To pierwsze portrety w ich życiu. Wszystkie nasze dotychczasowe modele ustawili się w rzędzie a Ty z piersią dumnie wypięta wręczyłeś im portrety. Modele – owszem – pobrali portrety do łap, lecz wcale na nie patrząc, opuścili łapska i uśmiechali się do nas bezradnie. Gdy podnieśliśmy im łapska  i pod sam nos podstawiliśmy  portrety, z grymasem boleści na twarzy wykrzywiali głowy i patrząc na emulsję, przeraźliwym zezem, nie wiedząc przy tym – jak się okazuje – nie widząc ..niczego. Zaraz po chwili odwracali papier w wyraźnej nadziei, że może po drugiej stronie zobaczą cos ciekawego. Popełniliśmy błąd dając każdemu jego własny portret, a oni z braku luster i klarownej wody, nie znają swoich twarzy. Pomyśleliśmy, że trzeba Zamienic portrety, to może wtedy rozpoznają kolegów. Niestety jednak nie o to chodziło. Nawet fotografie cudzych, dobrze znanych im twarzy nie zrobiły na nich wrażenia. Nie potrafili jeszcze odczytać obrazu, który jakiś czarownik z trójwymiarowej przestrzeni przeniósł na jedna płaszczyznę. Na to aby w przedmiocie tak płaskim jak papier, widzieć nie ów papier, lecz głowę człowieka potrzeba  – jak się okazało – wysiłku, ćwiczeń i czasu. A to wcale nie takie łatwe jak nam się wydawało. Edukacja naszego lokatora też szła nam jak z nosa po dużej dawce antybiotyku. Nadal był zły, zgorzkniały i krnąbrny. Stroił wściekłe miny a w razie skarcenia obrzydliwie skrzeczał, pluł, wierzgał i gryzł. Sprzężenie mózgu i nerwów z przewodem pokarmowym było u niego tak sprawne, ze na każdy chwyt edukatora dostawał rozwolnienia, i zamiast kontynuować naukę edukator musiał biec do rzeki aby się umyć. Wstrętny małpiszon  – na domiar złego – bał się wody jak ognia, tak że przy próbie wykąpania go, nieczystości nie tyle ubywało, co przybywało w szybkim tempie a woda w rzece robiła się mętnawa. Jeden z naszych modeli przyniósł nam do tego jeszcze młodziutką łasicę, która wsadziliśmy jako sublokatora do klatki pupilka. Abstrahując od tego, ze ten cholerny nowy lokator już przy próbie podania kolacji ugryzł mnie w palec, musiałem stwierdzić z żalem, ze współżycie łasicy z małpą nie układało się dobrze. Perspektywa rzeczy gorszących – co tu ukrywać – wisiała nad  wspólną klatką. Pamiętasz, jak podczas poobiedniej sjesty położyłem się pod drzewem, i już prawie zasypiałem, gdy nagle usłyszałem nad sobą podejrzany szelest. Otworzyłem oczy, niemal struchlałem z przerażenia i – szczerze mówiąc -  niewiele brakowało bym poszedł w ślady naszego Kitusia. Otóż na wysokości około 3 metrów  nade mną zwisał w pozycji pionowej jakiś wąż. Wąż był pięknie zielony i niegruby, lecz miał taka niekończącą się długość, że widziałem więcej węża niż gałęzi. „Chla, lo chla’ – wołali bardzo głośno nasi przerażeni modele, bo te węże SA tak jadowite, ze jednym ukłuciem zabijają ofiarę. Pod wieczór, gdy uradowany cudownym ocaleniem, kroczyłem sobie beztrosko po ścieżce, coś jakby tłuczone szkło rozdzierało mi rękę. Byłem przekonany, ze to chyba tygrys odgryzł mi łapę po sam łokieć, ale o dziwo zamiast tygrysa zobaczyłem jedynie jakąś niewinnie wyglądającą roślinkę, której nieopatrznie dotknąłem.. „Chla” – zawołali nasi modele, z czego wnioskując, że „chla”  oznacza „truciznę” znowu zobaczyłem śmierć przed oczami. Ręka puchła mi w oczach, a ból nasilał się z każda sekundą. Po chwili na skórze wystąpiły bąble, które rosły szybko i pękały jak bańki mydlane, strzelając przy tym fontannami wody. W następnym punkcie programu nie tylko w poparzonym miejscu, lecz także obok krew pięknie czerwona wybijała się przez skórę wielkimi kroplami. Jedyną radą, według modeli, było zanurzenie łapy w strumieniu i tarcie jej szorstkim kamieniem. Co też zaraz uczyniłem. Od tarcia kamieniem łzy napływały mi do oczu, lecz w pewnym momencie, mimo piekielnego bólu parsknąłem głośnym śmiechem. Pomyślałem sobie o opowieści jak jeden z modeli, zagnany do lasu za pilna i wiadoma potrzebą …  usiadł nieopatrznie na takiej pokrzywie. Parskałem śmiechem na sama myśl, o tym, jak on biedny musiał wyglądać przy tej praktykowanej obecnie przeze mnie terapii .. pocierania kamieniem.

Rejs 21
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
03 lutego 2015, 18:27

 Pamiętam jaki nasz zamek był piękny i warowny, wrąbany w bambusowe zasieki. Nazwaliśmy go Szałasówka, chociaż zawierał dwie izby i werandę. W przeciągu kilku dnie powstało trzy takie, no może mniej wypasione, Szałasówki z przeznaczeniem na kuchnię i dla ekipy. O jedzenie nie musieliśmy martwić się, gdyż na słoniach przyciągnęliśmy cała masę puszek i sucharów. Rozpoczął się dla nas jakby nowy rozdział życia.  Nasza warownia wzbogaciła się o jednego nowego mieszkańca, młodziutkiego małpiszona rezusa z rodziny  Makaków – widać go nie chciała. Otrzymał od nas imię Kiciuś i do czasu sklecenia jakiejkolwiek klatki, miał ręce i nogi związane postronkami łyka. Kotłując się w trawie, wodził dookoła wielkimi ślepiami pełnymi zarówno strachu, nienawiści i wściekłości. Gdy próbowałem go brać na ręce i przytulic jak psinkę, stawał się niedostępny z obu stron swojego ciała. Od przodu stawał się bezczelny i gryzł mnie w palce , od tyłu stawał się nieszczelny i brudził mi rękę z nadmiaru emocji chyba. Życie zaczęło rozkwitać. Jeden z nowo przyjętych robotników cierpiał na łuszczycę skóry i wyglądał jak ryba poddawana skrobaniu. Mogliśmy z nim pracować tylko w dni bezwietrzne, bo nawet najmniejszy podmuszek wystarczył, aby pokrywające jego ciało płateczki-łuski  ulatywały w przestrzeń całymi tumanami i później przez godzinę musieliśmy trzepać swoją odzież i wyczesywać z czupryn pseudo - łupież.  Kiciuś został osadzony w dużą klatkę, lecz nadal był nieufny, zły i ponury, szczerzył na nas zęby gdy tylko zbliżaliśmy się do klatki, jego edukacja musiała poczekać. Zasze ciocia mówiła, ze liczba trzynaście przynosi pecha, nigdy się jednak nad tym nie zagłębiałem. Nie byłem przesadny, jednak pewnego dnia sam zacząłem wierzyć w feralność trzynastki. Pierwsze z nieszczęść zwaliło się już o świcie i było jak grom z błękitnego jak woda nieba. Ze świeżo otwartej puszki zamiast wieprzowych nóżek, wylazły jakieś świńskie uszy, i to w stanie zupełnego już rozkładu. Powietrze w całym zamku zmieszało się z odorem zgnilizny ciał. W drodze do pracy wypadł mi z kieszeni, jakże ważny przyrząd, ołówek. Posłałem więc naszego Piętaszka do odległej już o trzy kilometry Szałasówki, po zapasowy ołówek. Sam w tym czasie próbowałem pisać agrafką. Nawet próba namaczania jej we krwi, która leciała ciurkiem z małego zadrapania, nie przyniosła efektów. Pozostało czekać na Piętaszka, a potem zaczynać pomiary od nowa. Następny kataklizm to igła magnetyczna, która po wyskoczeniu z łożyska, za diabła przez godzinę nie dała się tam wsadzić powrotem. W tym czasie gdy walczyłem z naprawą, znudzony robol przepadł razem z tyczką, a drugi pomocnik z zeszytem. Zamiast tyczki zobaczyłem przez lunetkę kawałek czekolady, która była niczym innym jak brązowym plackiem, to znowu rozpostarty nade mną baldachim przeciwsłoneczny był nad głowami murzynków, a ja prażyłem się cały jak kotlet na patelni i słońce wali mi prosto w lunetę. Po chwili, z nieznanych mi powodów, moi czterej ministranci od baldachimu  rozpoczęli jakiś dziki taniec i szarpali za kije w sposób tak niezgrabny, że te powypadały im z Łab a baldachim wylądował na moim łbie. Przez chwilę stałem w dżungli jak zjawa astralna podparta czterem kijami i szczelnie pokryta białym, śmiertelnym całunem. Zaraz też zrozumiałem znaczenie tańca, to ja sam w Sym zamyśleniu  postawiłem lunetkę w samym środku mrowiska, i roje czerwonych mrówek, do błyszczącego kawioru podobne, ciągnęły po wszystkim co sterczało w pobliżu, pod górę, w zamyśle zemsty za mój nieszczęsny wybór. W drodze do warowni, natknąłem się na jakieś niepozornie wyglądające roślinki. Nasionka miały kudłate, takie podobne do rzepu, no niby nic takiego. Wszedłem w te roślinki mając na sobie cieniutkie, elegancko skrojone spodenki … wyszedłem w potężnych, kudłatych portkach kowbojskich, które były w nogawkach i siedzeniu tak grube, że ledwo przebierałem nogami. Próba oskubania tych portek była wręcz beznadziejna, bo kłębowisko tych złośliwych nasion, jak kłębowisko malutkich, ostrych haczyków wędkarskich, przyczepiało się nawet do palców. A po oderwaniu tylko czyhało na to,  by się do czegoś przyczepić ponownie. Do domu wracałem nie tylko w grubych portach, ale i w dość okazałym futerku, które budziło w Tobie nie tyle podziw, ile śmiech. Mój kielich goryczy dopełniła wiadomość iż kolacji nie będzie, bo nasz nędzny kucharz skarżył się na grypę, a idąc do łóżka,  zobaczyłem w nim … kotkę jednego z brudasków, która postanowiła okocić się na mojej poduszce.