Archiwum 03 lipca 2014


Rejs 7
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
03 lipca 2014, 21:57

 .Jak widzisz przyjacielu, leż  sobie na hamaku i rozglądam się dookoła . Proszę usiądź przy stoliczku, nalej sobie wina … taka błoga cisza tu panuje. Zobacz tylko jaka tu wybujała wegetacja – taka dzika. Dzika – bo niesie za sobą całą masę codziennych uciążliwości. Natura wygoniła prawie wszystkich i, tylko ja siedzę tu z samozaparciem muła. No ale gdzie znaleźć to swoje miejsce? … miejsce z odpowiednim powietrzem ? Wszędzie coś gdzieś cuchnie, silnie śmierdzi np. : dżungla zgnilizną, bagno błotem, pustynia kurzem,  jaskinia stęchlizną, sawanna bydlęcym plackiem … a my cuchniemy tym wszystkim po trosze. W zasadzie co ekskluzywniejszy turysta z nad morza też cuchnie mieszaniną piwa, oleju z frytek i pieczonej flądry. Mamy tu przynajmniej ciszę i możemy powspominać. Kto jak to, ale my mieliśmy bujne życie, zawsze tam gdzie diabeł kiwał paluszkiem w nawoływaniu. Wyjątkowo fajnie było jak dopłynęliśmy do chińskiego portu. Pamiętasz, jak ludzie biegali, mając na barkach jakieś ciężkie wory i byli łudząco podobni do mrówek zanoszących łupy do gniazda. – Wiesz, tam praca rąk i nóg ludzkich jest tańsza od elektrycznych dźwigów – twój umysł wystartował ostrym sprintem – Wiem, wiem!. Nasz pobyt w tym porcie był krótki, zresztą jak i podróż … kończyła nam się opłata za bilety i chcąc nie chcąc – musieliśmy wysiadać. Miejscem docelowym był o ile pamiętam Hongkong , tak chyba tak. Pamiętasz jak szykowaliśmy się do zejścia .. wszyscy nasi podróżni, łącznie z nieboszczykiem, uchronionym tak dzielnie przed wyrzuceniem za burtę. Rozmyślałem nad smutnym losem nieboszczyka, gdy nagle stanął przede mną jakiś Chinol. Rozejrzał się dookoła, pobębnił  nerwowo palcami po trumnie, i przysunął gębę w pobliże mojego ucha. Zaczął mi szeptać, że niby tu celnicy długo przetrzymują, że niby się czepiają, że niby on może nam pomóc zapraszając do ukrytego przy burcie czółenka, które przetransportuje nas do taniego hoteliku, bo niby w Hongkongu jest drogo i tłoczno. I ten ostatni argument nas przekonał, ty jako minister od braku pieniędzy, łyknąłeś go, i aż z wrażenia usiadłeś na trumnie. O umówionej godzinie przemknęliśmy się w umówione miejsce. Fakt, ze w czółnie zgromadzeni byli prawie wszyscy nasi współtowarzysze z łajby, nie dziwiło nas wcale. Natomiast zdumienie wywołało w nas, że w środku wianuszka współpasażerów kołysała się trumna. Nasz przewodnik odpowiedział na nasze nieme pytanie – że przepisy są ciężkie a trumna pęknięta i nie spełnia wymogów sanitarnych. I w taki to oto sposób zaczęła się nasza żałobna gondoliera  po portowych zakamarkach. Przebiwszy się wreszcie przez mroczne tunele trzech mostów, dobiliśmy do jakiejś ponurej, jak gdyby wymarłej przystani. Pośród koślawych płotów i zaduchu stęchlizny uświadomiliśmy sobie, jakie to my stare durnie jesteśmy. Zaczęło nam świtać w naszych głupich łbach, że cały ten tak dziwny wyjazd odbyliśmy w gronie … przemytników. – Tylko po co ta szajka zabrała nas ze sobą i po co porwała trumnę z nieboszczykiem? – Wiesz, myślę że nas wzięli po to, ze w razie wpadki najłatwiej zwalić na białych. A nieboszczyk? – a może on pod  osłoną nocy wyleciał za burtę , a do opróżnionej trumny włożono opium? Do dziś tego nie wiemy – wiesz, może i lepiej. Pamiętam jak nasz przewodnik wskazał nam jakąś odrapaną ruderę i,  szczerząc w uśmiechu spróchniałe uzębienie, wytwornym ruchem ręki, zachęcał do wejścia do środka. To był nasz hotelik. Od nagłej i niespodziewanej śmierci uchowaj nas … to cisnęło mi się na myśl … otworzyć, czy też drapnąć póki  jeszcze pora. Te drzwi to tajemnica, potężna – mrożąca krew w żyłach, a w tym wszystkim zazgrzytała i miała dość stanowiska tabaki w rogu, chciała się wyjawić. Nacisneliśmy klamkę i weszliśmy. Wyłonił się przed nami jakiś dziwny ołtarzyk, bogato rzeźbiony w czarnym jak smoła hebanie. Na ołtarzu tym siedziała i dyszała potężna galareta, łudząco podobna do rozsiadłej na skrzeku ropucha. Galareta ta będąca prawdopodobnie właścicielem hoteliku, podniosła choć z trudem swe nabrzmiałe, do wymion podobne powieki, sięga po okulary i przeszywa nas zezem swych oczu. Choć od tylu lat tu siedzi nie widziała jeszcze owa ropucha czegoś tak dziwnego … białego klienta. Jak tu namalować nazwiska owych dziwadeł do księgi gości?! Nasz przewodnik wspomagał ją jak mógł i wspólnymi siłami wstawili trzy kreski, i trzy przecinki . Po krętych schodach i długich, wąskich korytarzach idziemy do tzw. „sypialni” hoteliku. Przydzielono nam jedną papierową klateczkę a w niej : drewniana pryczę, lichy taboret, stół a na nim tajemniczy koszyczek. Dotknąłem pryczy – była twarda jak kamień, siadłem na taborecie _ wygiął się i złowrogo zatrzeszczał, więc szybko wstałem. W koszyczku była brudna wata a pośrodku niej mały czajniczek z jeszcze ciepłą chyba zieloną herbatą – chyba, bo wyglądała jak zabarwiona woda. Moja, z reguły zgubna ciekawość, wzięła górę. Wlazłem na taboret i zaglądałem dyskretnie do sąsiedniej papierowej klatki. Siedziała tam, przy stole jakaś żółta mumia. Popijała tą niby herbatę i tępym wzrokiem świdrowała papierową ścianę. Umiała widać -  bo swym tępym wzrokiem przeszywała nie tylko dzielący nas papier, lecz także jedną z nóg taboretu, na którym stałem. Coś w tych ślepiach miała – noga ta złamała się z trzaskiem, a ja jak długi rąbnąłem na ziemię. No cóż hotelik tani i jakiś jak na chińskie stosunki – pusty o tej porze, zadziwiająco pusty.  O wszystkich tych stosunkach przekonaliśmy się wracając po północy  z wypadu w miasto. Okazało się, że w takim hoteliku jak nasz, wynajmuje się nie tylko luksusowe prycze w papierowych klatkach o wysokim standardzie, lecz także tzw. Miejsca do spania na gołej podłodze. Opłata za metr kwadratowy podłogi gotowej do spania była bardzo zróżnicowana. Najdroższa – przestrzeń zacisznym korytarzu, trochę tańsza -   przy drzwiach toalety, do której przez całą noc płynie przynaglona potrzebą procesja. Jeszcze tańsze są schody, gdzie oprócz ruchu pieszych, niewygodny jest układ ciała. Najtańsza była kategoria druga, czyli – miejscówki poza wnętrzem hoteliku, gdzie przy słabej pogodzie było przerąbane. Po północy nasze wejście do swojej klatki było stosunkowo nie łatwym zadaniem. Musieliśmy zręcznie balansować aby nie zmiażdżyć komuś niechcący  jakiegoś organu lub części ciała.. Szczeliny pomiędzy ciałami nie dały się rozszerzyć  nawet o centymetr. Musieliśmy odczekać chwilkę, aż wybuchło głośne chrapanie. No i puściliśmy się sprintem po górnej powierzchni ludzkiego kobierca. Śpiacy nie obudzili się nawet, no może co niektórzy przez sen zawyli, postękali, zaklęli … no my dotarliśmy bezpiecznie do papierowej klitki.