Tagi: wspomnienia
30 czerwca 2014, 17:05
Jesteś wreszcie mój stary przyjacielu, jak nigdy czekałem na ciebie. Pewnie to objaw starości. Za oknem ciemno, deszcz tnie jak chirurgiczny skalpel, a ja nie wiem co ze sobą robić. Siadaj, wyjmę szklaneczki i celem poluzowania napiętych mięśni , wychylimy kilka i powspominam … a mamy co. Jesteś głodny, częstuj się paluszkami. Wiesz, od lat postanowiłem, że już nigdy nie poczuję głodu, choćbym miał zjadać amerykańskie karaluchy. Pamiętasz ten głód, jak płynąc na łajbie, patyczkowaliśmy się z patyczkami i chodziliśmy nienajedzeni. Gdy ryż w śmiesznie małych porcjach, zamiast do gęby leciał nam za koszulę. Widmo śmierci głodowej krążyło nad nami z nadzieją na wessanie. Zazwyczaj w takich sytuacjach schodziliśmy do trzeciego oficera, by zgłębiać tajniki i tajemnice folkloru. Tematem głównym było oczywiście pismo chińskie. Z ilości potu, który przy malowaniu hieroglifów wylało się z naszego wykładowcy, można wywnioskować, jak wielką sztuką jest dla chińczyka …. sztuka pisania. Rozglądając się po kajucie podawaliśmy mu wyrazy a on je malował. Poprosiliśmy o napisanie słowa „papuga”, pamiętasz jak nasz nauczyciel odrzucił z oburzeniem pędzelek i krzyczał, że żądamy zbyt wiele, że to rzadki gatunek ptaka i napisanie nazwy od tak sobie z głowy – to wielkie wymagania. Sypnął sobie do ust garść ryżu i nieprzyjemnie chrupał. Płynęliśmy powoli, przez mgły i opary. Nagle z wielkiej wody trafiliśmy do ujścia rzeki, które było usłane czarnym, kłębiącym się mrowiem człowieczym, które nie wiadomo po co, wysypało się z ziemi na wodę i obsiadło czółna. Tak byli stłoczeni, że ni to siadać, ni ręką czy nogą poruszyć nie mogą. Przez chwilę trwała jakaś walka pomiędzy czółnami. Nagle o poręcz naszej łajby zaczepiły się hakiem całe lasy bosaków, po których wspinali się na statek z małpią zwinnością jakieś półnagie szkielety człowiecze. Wśród dzikiego ryku przeskakiwali całymi stadami przez poręcz., zalewali pokład odorem łachmanów i rozpychały się łokciami, szukając walizek, aby za parę groszy znieść je bogaczom na ląd. Rozpoczęli prawdziwą walkę na łokcie, zęby i paznokcie. Swymi żółtymi piszczelami kotłowali po stosie skrzyń i waliz. Byleby złapać choć jedną. My też zeszliśmy na ląd, ale bez walizek i na pół dnia tylko – i całym szczęściem. Upragniony ląd … a własnym oczom nie wierzyliśmy. To nie obiecany ląd, lecz jakieś bezbrzeżne mrowisko lub gniazdo robaków ulepione ze skorupy błota i zapchanych kałem krużganków. Jakieś popękane, pokryte płatami pleśni ściany.. Jakieś koślawe poddasza, przegniłe walące się schody, cuchnące bajora, wszystko to spowite siecią pajęczą. We wszystkich oknach, pęknięciach w murze roiło się plemię człowiecze. Tryskało przez wszystkie szczeliny, lało przez bramy, wypływało ze śmietników i jak struga mazi wypływało na ulice, które i tak już były wypełnione po brzegi. Kto chciałby wyprzedzić sąsiada choćby o krok, musi łokciami i krzykiem przebić sobie drogę, kto nie chce zostać w tyle, ten musi grzbiet wyprężyć nogi wyrzucić do przodu i własnym grzbietem kroić, jak nożem, wyprzedzające go masy. Wszędzie płynęły rzeki czaszek. Wszędzie huczało, piszczało i hulała burza wrzasku. Wzdłuż wszystkich chodników, i jezdni ciągnęły się sznury ulicznych jadłodajni. A na to co kotły zdążyły uwarzyć czekała już w pobliżu wiecznie głodna tłuszcza. Tłoczyła się dookoła straganów w kilku zwartych pierścieniach. Wciągali nozdrzami kuszący zaduch. Łykali ślinę i nie spuszczali oko z tego wszystkiego, co im smażono. Chude, żółte ręce krążyły z zawrotną szybkością między paszczami a kotłami. Spróchniałe zęby siekały morską trawę, jak dziko świszczące sieczkarnie. Języki mlaskały. Choć byliśmy głodni to widok tych kotłów przyprawiał o mdłości. No cóż ponoć człowiek zeżre wszystko. Przyszło mi do głowy, gdyby pchły ważyły powyżej pół kilograma to na pewno ktoś zaczął by je hodować na mięso, a ktoś inny zacząłby wycinać z nich tuszki i wyrabiać kabanosy. Nie byliśmy sadystami sami dla siebie… nie jedliśmy, choć głód szalał po organizmie. Po obu stronach uliczek ciągnęły się łańcuchem składy towarów. W straganach skleconych ze strzępów siedzieli straganiarze i niczym pająki w sieciach, czekali no ofiarę, która wpadnie w sidła zakupu. Z boku jacyś bezdomni trzymali w słoikach mrówki, i konsumowali je w specyficzny sposób – najpierw zjadali główki, potem nóżki, a na koniec wkładali między zęby odwłok i miętolili go z upodobaniem. Nad cuchnącymi ściekami kanału, ruder pokrytych liszajami pleśni, wrośnięta w to wszystko od wieków stała apteka, a w niej cała gama słojów. W pierwszym pływał trupek małpy, w drugim szczupak z otwartą paszczą, widać zesztywniały w męczarni. Dalej, zaplątany we własne wnętrzności szczur, kogut z obeschłym dziobem i wydrapanymi oczami. Na górze zobaczyliśmy słoje ze stawonogami, żmije, jaszczury, blade tasiemice i żaby – jako leki na przeróżne choroby i dolegliwości. Szczególną uwagę przykuł lek na nie wiadomo co – słoik „lek nad leki” – zatopiona w żółtej, mętnej cieczy, przez zakurzone szkło zaledwie widoczna, ucięta po łokieć, sina, na wpół zgniła … człowiecza ręka o długich, bladych paznokciach wypełnionych brudem. Gdzie jak gdzie ale tu Sąd Ostateczny szaleje niewątpliwie. Wlekliśmy się już w stronę statku, gdy jakieś przerażające Coś poprosiło nas o pomoc w wydostaniu się z szarawej mazi. Byliśmy źli, głodni i zmęczeni, jak najszybciej chcieliśmy stad odpłynąć … ale kiedy ktoś, ma twarz wymalowaną na czerwono, piórko w nosie i naszyjnik z zębów jaguara a w dodatku wyłania się nagle i jakiejś mazi… kiedy ktoś taki o coś prosi, odmawiać byłoby nie rozsądnie.