Archiwum styczeń 2015


Rejs 20
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
01 stycznia 2015, 21:41

 Rejony naszej morderczej pracy oddaliły się tak bardzo od naszej bazy, ze nie pozostało nam nic innego, jak tylko porzucić wspaniały domek z werandą i zorganizować gdzieś w centrum dżungli nowa, dogodniej położona bazę. Musieliśmy więc wyruszyć a ż pod granicę cywilizacji. Gdzie kończą się tereny szczepów poddanych, a rozpoczynają tereny szczepów niepoddanych, broniących się jeszcze przed inwazja „ białych stóp”. Dzikusy z tych terenów denerwują się strasznie, gdy im ktoś składa wizytę. Stojąc za drzewami, wydmuchują z bambusowej rurki małą, niepozorna strzałkę. Sęk tkwi tylko w tym, że strzałę jest zatruta i w ciągu trzech minut uśmierca nawet bawoła. Najpierw wyruszyliśmy na zwiady aby gdzieś nad rzeką wyszukać miejsca na nasza warownie. Lustrowaliśmy dokładnie cały kawał rzeki, aż wreszcie znaleźliśmy , w miarę płaski teren tuż nad sama wodą. Stwarzało to możliwość codziennego zażywania kąpieli. Zaraz następnego dnia ściągnęliśmy na miejsce połowę ekipy i wycinając bambusy przygotowywaliśmy plany pod budowę. O dziwo wszyscy nasi robotnicy pracowali przy tym o wiele pilniej i sprawniej niż zwykle, co w pierwszej chwili było dla mnie zagadką. Dotychczasowe cięcie było dla nich robota pozbawiona sensu. Była robotą, którą w ich pojęciu ubzduraliśmy sobie – nie wiadomo po co -  w naszych głupich, białych głowach. Teraz nasze głupie głowy nareszcie odrobinę zmądrzały i każą ciąć bambusy nie dla widzimisie, lecz w celu zbudowania domu. Cieli wiec ochoczo, ciesząc się przy tym z  wręcz cudownego uzdrowienia umysłu obu białych panów. Za niecałą godzinę nasz plac budowy błyszczał w słońcu . nie był niestety taki równy i płaski jak nam się wydawało. Dach naszego zamczyska miał jeszcze gorsze falbanki, niż plac pod jego budowę, a to już przekraczało cierpliwość nawet takiego bałwana jak nasz elegant. Nie pytając wiele, odstawił na bok mój statyw, wyciągnął wszystkie moje pale i, mrużąc oczy, ustawił je w ciągu pięciu minut tak równo i prosto, że nie zrobili by tak najlepsi inżynierowie. Najgorsze jest to, że nawet głupie żaby w pobliskiej rzece, przyłączają się do  tej opinii , wybuchają znienacka wręcz bezczelnym rechotem. Rozpruwając tasakiem co grubsze bambusy wyczarowywał z nich maty, a z nich, jak z desek, robi podłogi, sufit i ściany. Posiekane tasakiem i rozpłaszczone bambusy , dawały oczywiście maty pełne szpar i pęknięć, lecz taki właśnie materiał ażurowy jest pożądany właśnie tam, gdzie przez cały rok żar bezlitosny leje się z nieba. Przy robocie dla siebie zrozumiałej, - a nie jak dotąd – pozbawionej zdrowego rozsądku, nasze nagusy pracowały żwawo, tak, ze po upływie czterech dni nasz zamek był gotowy. Umieszczenie ażurowej podłogi na wysokości jednego metra nad ziemią miało chronić przed nieproszona wizyta co drobniejszej fauny. Jeśli chodzi o wizytę pytona, pantery, tygrysa, a zwłaszcza słonia, to uniesienie podłogi na taka wysokość nie daje większego pożytku. Podłoga ta uginała się w prawdzie na niepokojąco i złowieszczo trzeszczała, gdy się po niej chodziło, ale można przyzwyczaić się z czasem ponoć do wszystkiego. Był niestety jeszcze drugi mankament … brak dachu. Co tu dużo mówić, z blacha zaoferowana przez pracodawcę, mieliśmy problemy transportowe. Ty co prawda przeprowadzałeś terenowe studia na temat czy, i jak … z marnym efektem.  Nie chcąc zwierząt zatrudnionych w centrali odrywać od pracy, zdecydowaliśmy się na wypożyczenie słoni plemiennych z wioski. W umówionym dniu  zgłosiliśmy się po nie. Gdy weszliśmy do wioski, z gąszczy wyłoniły się dwa olbrzymie słonie słonie z potężnymi, śnieżnobiałymi kłami i jakąś buda na grzbiecie. Na karku każdego słonia siedział nagus, który małym, ostrym hakiem, wbijanym w skórę słonia i pociąganym w odpowiednia stronę, kieruje zwierzakiem.. poganiacz pracował tez pilnie łydkami, które wykonują to wszystko, do czego służy zazwyczaj aż tyle urządzeń, jak sprzęgła, rozrusznik, przekładnie, gaz i hamulec. Łydki poganiacza są czasem zawodne, bo oba słoniska zamiast zatrzymać się przy nas, minęły nas w pełnym galopie. Takie słonisko, gdy pragnąłem nań usiąść wierciło się szkaradnie i włos mi się jeżył na głowie, gdy widziałem, jak moje tenisówki i nogi słoniowe pląsają figlarnie tuz obok siebie na glinianej grudzie. Toć  jeden fałszywy kroczek, by trafić do szpitala. Ja zacząłem robić dziesiątki takich malutkich kroczków – i to bez większych sukcesów – próbowałem dźwignąć się z ziemi na słonia. Ilekroć złapałem któregoś za linę zwisającą na brzuchu słoniowym, tylekroć perfidna lina obsuwała się za mną na ziemię. Ilekroć chwyciłem za kosz bambusowy, tylekroć jakieś skórzysko  kozie leci mi na głowę i cały bambusowy tron sterczący na grzbiecie słonia, stwarza zagrożenie zawalenia się na mnie. Trzymając się już nie tylko uprzęży, ile zmarszczek na słoniowej skórze, zawisłem niezdarnie gdzieś w połowie drogi. Pewną część ciała miałem przy tym od rozpaczliwych wysiłków tak brzydko wypiętą, że tylko patrzeć, jak obrażone słonisko grzmotnie mnie trąba w to miejsce. Przy Bożej pomocy  usiadłem jednak wreszcie na grzbiecie, a raczej w jakimś rusztowaniu powiązanym niechlujnie z bambusowych prętów. Wszystko to kolebało to w prawo i Wlewo, trzeszczało, zgrzytało i waliło po żebrach, przy każdym słoniowym kroku, a przeraźliwe zapachy bijące od niego, wierciły w nosie jak świdry. Pół biedy było jak koń szedł stępa, gdy coś spłoszy po trasie owe tony mięsa i takowe, jak płocha sarenka, ruszają do lasu galopem.  Przewrotne zwierze gnane egoizmem zna dobrze swa własną wysokość,  i cwałuje dziko  przed siebie, omija skrzętnie zbyt nisko sterczące gałęzie. To samo zwierze cwałując, nie dolicza wysokości tego wszystkiego, co dźwiga na grzbiecie i w wyniku tego i budka z bambusa, łyka, liany i skóry kozie wraz z cała ludzka nadwyżką, jak bieliznę po praniu, rozwiesza na drzewach. Nie licząc dwukrotnego spadnięcia trzech blach, dwóch rondelków i jednej zbyt głośno brzęczącej patelni -  cała przeprowadzka odbyła się bez większego zakłócenia.