Najnowsze wpisy, strona 8


Rejs 10
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
20 lipca 2014, 14:00

 Tak to w tym życiu bywa, gdy zbliża się starość, dusza jak wolny ptak ucieka znowu w dni młodości. W dni młodości, których zepsucie uświadamiamy sobie dopiero teraz.  Przyszedłeś tak cichutko i akurat w chwili wybuchu moich uczuciowych komplikacji. Pamiętasz jak uzbrojeni w spis miejsc pracy udaliśmy się pod ostatni adres. Przed nami pojawiła się furtka a przy niej kłaniający się hindus, który aleja wśród palm i bananów, wiedzie nas do pięknej willi. W górze otworzyło się okno i jakaś autentyczna Meduza wysadziła koafiurę utworzoną z kłębiących się węży, wrzeszcząc, byśmy nie nanieśli jej błota na dywan. Jak się okazało, to nie Meduza a właścicielka willi z papilotami na głowie. Przestraszeni jej krzykiem wycieraliśmy buty o wszystkie napotkane wycieraczki, a było ich około dwudziestu, co nie przeszkadzało, ze po użyciu ostatniej, obtarliśmy jeszcze buty chusteczkami do nosa. Drugiego hindusa spytaliśmy czy pan willi jest w domu, trzeciemu wręczyliśmy bilety wizytowe a czwarty oznajmił nam, ze major jest w domu. Major? Gdybym o tym wiedział to bym się tu nie pchał, nie lubię  generałów, majorów itp. Tamtejszych kreatur paskudzących rzeczywistość. Wspinając się po schodach, jak długi przewróciłem się przez jakieś bydle, które nie wiadomo po co spało tam wyciągnięte w poprzek. Potem otworzyły się drzwi i wyrósł przed nami dość miły szpakowaty staruszek. Zapraszającym gestem wskazał swój gabinet. Powiedzieliśmy, że szukamy jakiejś pracy zarobkowej, że możemy robić wszystko, że możemy biegać z taczkami, dźwigać statywy, rżnąć zielsko, a nawet trzymać parasol. Odpowiedział, że szuka dwóch inżynierów do samodzielnej pracy mierniczej w dżungli, że chodzi o wytyczenie dokładnych granic i umieszczenie na mapie rzek, moczarów i bagien w wioskach dzikich szczepów. Rozsądek Cię wtedy opuścił a jego miejsce zajęły bodźce mniej szlachetne, bo wypaliłeś, że owszem możemy się tej pracy podjąć bez oporu, że 24 tysiące kilometrów dżungli to dla nas fraszka, i że zacząć możemy nawet od jutra. W takiej chwili major poprosił o dyplomy i świadectwa w celu sprawdzenia kompetencji naszych. Zaczęliśmy wtykać mu różne stare, napisane w niezrozumiałym dla niego języku papierki, z nadzieją, ze nie załapie naszego przekrętu. Poprosił o przetłumaczenie, a wypowiedział to tonem, jakiego używa się, gdy ktoś zamiast masłem wysmaruje chleb smarem. Zamierzałem jęknąć, ale zatrzymałem w połowie ten objaw boleści, gdyż kopnięciem mnie pod stołem oznajmiłeś pomysł jaki wpadł Ci do głowy. Bez namysłu wypaliłeś, ze to są dyplomy inżynierskie, a na dowód swej prawdomówności pokazałeś mu zdjęcia, które zrobiliśmy sobie ukradkiem przy studni wierconej na Sudanie, gdy robotnicy mieli wolne. Widać Twoje szare komórki są usłużne, skoro wydobyły te fotki z zakamarków mózgu. Na ten fakt major obiecał rozważyć naszą kandydaturę. Wychodziłem z gabinetu majora jak pijany. Tyle potężnych a sprzecznych ze sobą uczuć szarpało moje serce i sąsiadujący z nim pusty żołądek. I ta dzika radość, że już prawie mamy pracę, i sroga żałość, że jeszcze jej nie mamy, i ta niepewność, że jak już ją dostaniemy, czy będziemy w stanie sprostać. Nic więc dziwnego, że o to bydle śpiące w poprzek schodów, znowu się potknąłem i runąłem na parter jak długi. Tym razem i Ty zrobiłeś to samo. Po opuszczeniu willi biegaliśmy jak szaleni po rozgrzanym asfalcie przez długie godziny i dopiero pod wieczór wróciliśmy do hoteliku. Tam, otworzywszy drzwi pokoju, o mało nie zeszliśmy na zawał. Na naszym krześle siedział nieruchomo jakiś grubasek. Zgłupiałem do tego stopnia, iż dopuściłem się możliwości, że przyszedł do nas w postaci zwłok. Grubasek owy ponoć czekał już na nas dwie godziny, a ten obskurny pokój tak go przytłoczył, ze zasnął. Przyszedł on po nas, bo major zdecydował się nas zatrudnić i chce teraz podpisać umowę. Niecały kwadrans później potknęliśmy się wszyscy trzej o to bydle śpiące na schodach, wpadliśmy do gabinetu i … podpisaliśmy umowę. W drodze powrotnej do hoteliku nabyliśmy w jedynej księgarni jedyny przestarzały już podręcznik o miernictwie. Zaraz po powrocie do pokoju zaczęliśmy wertować pożółkłe kartki. Nie rozumieliśmy wprawdzie ni jednego  słowa, ale wertowaliśmy, bo innego wyjścia w naszej sytuacji nie było. Pociąg wiózł nas na miejsce naszej pracy. Wertowaliśmy książkę coraz gwałtowniej, coraz bliżsi płaczu, i z coraz gorszym skutkiem. Wertowaliśmy szybciej i szybciej, bo miejsce katastrofy nieuchronnie zbliżało się.  Już piszczały hamulce. Już mieliśmy wysiadać, gdy dotarła do nas prawda o naszym wyglądzie. W butach skarpetki fermentowały, Nasze garniturki lekko przypleśniałe  wyglądały jak zielonkawa  skóra leniwca. Nasze odkryte części ciała ponakłuwane przez różne owady, rozdrapane brudnymi rękami przybrały kolor purpury. Nasze ostatnie jadło dobrze sfermentowało i zapieniło się w żołądkach, zważyło w kiszkach i z obu stron systemu trawiennego wydobywał się zapach gorszy od zgniłej kapusty. Pod naszymi paznokciami była taka żałoba, ze gdyby miała być prawdziwa, to musielibyśmy pochować sporą gromadę osób. Kleszcze też musiały zorientować się że byliśmy bezbronni, bo gromadziły się w rejonach, do których nasz wzrok nie sięgał. Gdzieś na uboczu musieliśmy doprowadzać się do ładu.

Rejs 9
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
18 lipca 2014, 21:41

 Wiesz, przyzwyczaiłem się do Twoich wizyt jak narkoman do heroiny. Lubię tak siadać naprzeciwko Ciebie, palić zakupiona przed wielu laty fajkę i wspominać nasze przygody z lat minionych. Dobrze, ze mamy co wspominać, …oj mamy. Pamiętasz jak na jednej z obszernych wysp mieszkaliśmy w najtańszym hoteliku, który przy twoim skąpstwie i Bożej pomocy dało się nam wytrzasnąć. Siedzieliśmy otoczeni stadem jaszczurek, które jak krowy na łące leżały pod ścianą. Wizja śmierci głodowej wisiała nam w karkach. Głowiliśmy się, co można lub da się zrobić. Wypadało by rzucić monetą, która ma z jednej strony orła ze skrzydłami Anioła Stróża a z drugiej reszkę śmierci. Jakieś świństwa w naszych żołądkach zaczęły trawić się same i wypadałoby je wyrzucić. Nasze wizy nadawały się co najwyżej do celów intymnych, co by prościej nie powiedzieć do d…, jak i nasza garderoba. Postanowiliśmy pokręcić się za pracą. Następnego dnia, gdy tylko otworzyli sklepy nabyliśmy w miejscowej „galerii” dwa lekkie śnieżnobiałe odzienia i dwa ciężkie kaski. Niczym „białe półbogi” poczłapaliśmy do najbliższej redakcji w celu przeglądu ofert pracy. Mieliśmy co prawda własnego informatora, ale on rano wiedział co innego niż popołudniu i zawsze był w stu procentach pewny co mówi, i jest jedyna osoba tutaj, która ma rzetelne informacje. Podciągnąwszy wykwintnym gestem nogawki nowych spodni, które olśniewały dokoła ostrym kantem, padliśmy w głębokie fotele, po to by usłyszeć, że obecnie pracy nie ma. Może najwyżej gdzieś na zapadłych obrzeżach wyspy, wśród tygrysów i dzikich stepów. Redaktor wręczył nam spis miejsc, które maja swoje dyrekcje. Kazał nam pochodzić i popytać, czy może gdzieś nie umarł przypadkiem jakiś gość i nie zwolnił miejsca. Uzbrojeni w spis zaczęliśmy od tygodnia biegać po różnych drogach, widmo śmierci  biegło za nami a adresy kurczyły się. Domostwa były rozsypane bez ładu, jakby się komuś rozsypały klocki niesione w worku. Brak jakiegokolwiek porządku był tak wielki, że chaos panujący na początku świata, rumienił się ze wstydu. Drogi prowadziły z nikąd do nikąd. Wsiedliśmy na cos w rodzaju traktora, aby choć  kawałek podjechać niestety już do przedostatniego adresu w spisie. Nasz przewoźnik nie wiedząc czemu wydzielał nam informacje o terenie po kawałku, robił to z premedytacją jak gdyby.  Jazda była po wybojach i wertepach. Kucanie połączone z ciągłym wyrzutem w powietrze męczyło kolana, a siedzenie na pupie powodowało bolesne obicie kości ogonowej. Taki pojazd miejscowi nazywali darem Bożym, nie wiedząc jakie zło w nim siedzi na tak wyboistej drodze. Dalej szliśmy pieszo. Szliśmy marszowym krokiem przez piękną palmową aleję. Banany rosły a ptaszki świergotały Ruszyliśmy klamkę bramy. Jakiś hindus ukłonił nam się nisko i otworzył bramę, dalej drugi hindus kłaniając się do ziemi zabrał nasze kaski, trzeci poprosił o wizytowe bilety, a czwarty z biletami na tacy prowadził nas na pokoje. Weszliśmy do pokoju gnąc się w ukłonach po to aby zaraz giąć się w drodze powrotnej. Pierwszy hindus nie powiedział nic, drugi odprowadził nas po czerwonym dywanie, trzeci oddał kaski a czwarty zamknął bramę. Żwir zgrzytał pod stopami, furtka skrzypiała. Banany rosły a ptaszki świergotały. Dni płynęły, gotówka płynęła, niecny hoteli karz coraz bezczelniej wymachiwał nam pod nosem niezapłaconym rachunkiem Nasze menu coraz częściej sprowadzało się do jednego ananasa dziennie. Ananas miał tą zaletę, że był tani a jego sok tak ostry, ze parzył gębę. Co tworzyło błogie złudzenie, że gęba została poparzona gorącym rosołem i odbiera ochotę na przyjmowanie dalszych pokarmów. Nasz pobyt końcowy to ławeczka stojąca w miejscowym ogrodzie zoologicznym. Siedzieliśmy tam jak dwa wychudłe psy z głowami zwieszonymi ku ziemi. W naszych mózgach gościła rozpaczliwa pustka, bo wszystko co miało wysiąść wysiadło. W kieszeniach pusto, bo wszystko co mogliśmy wydać, wydaliśmy, W naszych żołądkach też pusto, bo wszystkie zapasy wyżarte. Opodal za kratami leżały opasłe tygrysy. W pobliskiej sadzawce pływały wypasione krokodyle a do naszych obolałych nóg podchodziły dzikie małpy. Nikt nas nie chciał zaprosić, można by powiedzieć, nadwyżka na rynku towarzyskim była. Skamienienie objęło nas w całości, a potem zmieniło charakter i przeistoczyło się w nieznośny żar. Nasze umysły gwałtownie podjęły pracę i wypuściły z siebie coś niczym seria z karabinu maszynowego Na tym seria … zdechły, bo to już było zbyt okropne. Powinny w końcu istnieć jakieś granice świństw, które robiły nam małpy. O rany co za beznadzieja, już lepsze byłyby galery. Zastygłeś nagle wpatrzony nieruchomo w … coś musiało Ci się z  nienacka objawić.

Rejs 8
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
15 lipca 2014, 21:05

 Och mój stary przyjacielu, jak to dobrze, że Cię mam. Siedzimy sobie tu, praktycznie w głębi lasu, gęstego, ciemnego i groźnego takiego, który zabija intruzów. Oprócz drzew rośnie tu dziczyzna, która zarówno pobiera pokarm, jak i za niego służy. Dziś nasza próżność jest lżejsza niż pył. Wisimy tak sobie na hamakach rozpiętych między drzewami i wspominamy stare dzieje. Pamiętasz, jak z mrocznej, nasyconej śmiercią łajby zostaliśmy pasażerami wytwornego parowca? Nie mieliśmy wtedy kompletu dokumentów, a właściciele łajby nie mogli wracać sobie ot tak do domu i powiedzieć, ze nas ot tak zostawili … ich głowy były by dosłownie w ich rękach, albo konsulat zastosowałby zbiorowe harakiri. Idiotów na świecie, jak to mówią, jest mało, ale są tak sprytnie porozstawiani, że spotyka się ich na każdym kroku … nasz żółty przyjaciel był jednym z nich, a właściciel parowca drugim. Za pomocą takiego sprytnego rozstawienia, my w roli białych władców świata ruszyliśmy w trzeciej klasie parowca. To był dla nas wielki awans. Mogliśmy oglądać pełną galerię przeróżnych eksponatów. Pasażerowie pierwszej klasy tworzyli wytworną elitę: jakiś pułkownik błyszczący orderami niczym gwiazdkowa choinka, w dodatku plujący ostrą ironią, Jakiś lekarz z Indochin przeżarty na wylot malarią, i zaznaczający wszem, aby nie ubliżać jego inteligencji, jakiś gubernator wyspy, który z popiersiem dumnie wypiętym wspinał się na wyżyny czystej abstrakcji, ze trzech mniejszych dygnitarzy, kilka grubszych matron patrzących jakby właśnie ktoś przechodził po ich grobie, oraz … ona! Młoda, urocza, szampańska kobieta. Przybrała żartobliwy wyraz twarzy, w jej oku migotał formalny błysk, i robiło to takie wrażenie, jakby z nienacka beztroskim humorem zaczął skrzyć się posąg Afrodyty. W moim sercu aż wirowało. Na litość Boską, czy moje życie uczuciowe nie mogłoby przebiegać odrobinę spokojniej! Oj ja to się mam, wszędzie upatruje tej jedynej. Cała ta wytworna elita nie odróżniała prawdziwej muzyki od zwykłej kakofonii, gdyż wyciągnęli mnie z ośmioosobowej kajuty trzeciej klasy do pierwszo klasowego salonu, bym im coś zabębnił na pokładowym pianinie. Bębniłem więc wytrwale, fałszywie i głośno, że aż delfiny płynące przed dziobem statku zanurzyły się w głęboką toń oceanu, a ptaki uciekły z krzykiem pod niebo. W ciągu dnia, całe to pierwszo klasowe towarzystwo wylegiwało się na leżakach, machało wachlarzami, lało strumienie potu, stękając przy tym żałośnie. Gdy zbliżał się mrok, na statku budziło się życie towarzyskie, a do jego szybkiego budzenia przyczyniała się owa piękna Ona, szalejąca za tańcem.  Przeleciawszy co młodszych partnerów, obskakiwała coraz to starszych. Aż wreszcie zapas tancerzy podróżujących pierwszą i drugą klasą nie na długo jej wystarczył i w swym zapale tanecznym wylądowała u nas. Wyciągane przez nią dziadziska były stare, głuche tak, że już po dwóch przechyłach i kilku taktach walca padały powrotem na swoje leżaki. Niektórzy spośród nich, dręczeni podagrą, grozili nawet grzmotnięciem na dechy kolebiącego się pokładu. Zostaliśmy już tylko my dwaj. Tańczyliśmy i tańczyliśmy jak w wampira okiem zadanym transie. Do koła pachniało perfumami zmieszanymi z wiatrem. Pokład, na którym tańczyliśmy, raz się pod nami zapadał, tak ze spleceni w objęciach lecieliśmy w jakaś słodka przepaść, raz znów podrzucało nas ku niebu w górę. Chwiejba miotała pokładem tak wielka, ze już nie panowaliśmy nad tańcem, lecz zataczaliśmy się bezwolnie jak w szatańskim młynie … kręciliśmy się w kółko niczym chochoły. W miarę tańca i chwiejby zbliżaliśmy się do brzegów rzeki niczym chochoły.  W rytmie walca wpłynęliśmy do jakiegoś portu. Chcąc nie chcąc załadowaliśmy na plecy nasze tornistry i niepewnym krokiem schodziliśmy na odrutowana przestrzeń i z bijącym sercem przekraczaliśmy próg gmachu tutejszej straży granicznej. Przy biurku zobaczyliśmy barczystego draba o twarzy masowego mordercy. Pomrukiwał groźnie, zaczęliśmy się pocić, wszak nasz los był w jego gestii. Już chciał  wyciągnąć rękę,  gdy właśnie w tej samej chwili wrąbało się w drzwi przeznaczenie w postaci naszego ulubionego Japończyka z łajby.  Powstało jakieś zamieszanie i z miejsca wyczuliśmy, że coś się nagle zmieniło. Na oko był taki sam jak poprzednio, ale z jego wnętrza promieniała ku nam inna atmosfera, fluid może albo inne draństwo. Jakiś las żółtych rączek wniósł do środka mumię i postawił w rogu gabinetu, rozpoczęła się żywa paplanina melodyjnym językiem, tylko ta melodia była bardziej gwałcąca uszy niż kojąca serca. Mumia wyglądała jakoś tak naturalnie, i nasze przerażenie tez było dość naturalne. No tutaj wszystko było możliwe, wątpliwe, dopuszczalne i wymagało zbadania. Namolnie staraliśmy się dociec co takiego stało sie i w tym wszystkim stopniowo zaczęliśmy okazywać się przesadnie natrętni, nachalni i ujawniły się w nas skłonności pasożytnicze, zamiast sami się postarać w tych dociekaniach, usiłowaliśmy żerować na naszym sympatyku. Z tego, co udało nam się wyłapać angielszczyzna wynikało, że nieboszczyk był świeży. Za mumie robił  przez to, że po wierzchy był woskiem wysmarowany na gorąco. Zabity jakoś zwyczajnie bez szkody dla zdrowia, śladów miał mało wiec chyba zaduszony łagodnie, a formalinę miał w sobie wszędzie, wiec stał przyczepiony do deski w pionie. Wypowiadana przez Japończyka zarówno treść jak i forma ogłuszyła nas na dobrą chwile : otóż nieboszczyk pójdzie sobie do prosektorium i tam zostanie pokrojony – takie to proste.

Rejs 7
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
03 lipca 2014, 21:57

 .Jak widzisz przyjacielu, leż  sobie na hamaku i rozglądam się dookoła . Proszę usiądź przy stoliczku, nalej sobie wina … taka błoga cisza tu panuje. Zobacz tylko jaka tu wybujała wegetacja – taka dzika. Dzika – bo niesie za sobą całą masę codziennych uciążliwości. Natura wygoniła prawie wszystkich i, tylko ja siedzę tu z samozaparciem muła. No ale gdzie znaleźć to swoje miejsce? … miejsce z odpowiednim powietrzem ? Wszędzie coś gdzieś cuchnie, silnie śmierdzi np. : dżungla zgnilizną, bagno błotem, pustynia kurzem,  jaskinia stęchlizną, sawanna bydlęcym plackiem … a my cuchniemy tym wszystkim po trosze. W zasadzie co ekskluzywniejszy turysta z nad morza też cuchnie mieszaniną piwa, oleju z frytek i pieczonej flądry. Mamy tu przynajmniej ciszę i możemy powspominać. Kto jak to, ale my mieliśmy bujne życie, zawsze tam gdzie diabeł kiwał paluszkiem w nawoływaniu. Wyjątkowo fajnie było jak dopłynęliśmy do chińskiego portu. Pamiętasz, jak ludzie biegali, mając na barkach jakieś ciężkie wory i byli łudząco podobni do mrówek zanoszących łupy do gniazda. – Wiesz, tam praca rąk i nóg ludzkich jest tańsza od elektrycznych dźwigów – twój umysł wystartował ostrym sprintem – Wiem, wiem!. Nasz pobyt w tym porcie był krótki, zresztą jak i podróż … kończyła nam się opłata za bilety i chcąc nie chcąc – musieliśmy wysiadać. Miejscem docelowym był o ile pamiętam Hongkong , tak chyba tak. Pamiętasz jak szykowaliśmy się do zejścia .. wszyscy nasi podróżni, łącznie z nieboszczykiem, uchronionym tak dzielnie przed wyrzuceniem za burtę. Rozmyślałem nad smutnym losem nieboszczyka, gdy nagle stanął przede mną jakiś Chinol. Rozejrzał się dookoła, pobębnił  nerwowo palcami po trumnie, i przysunął gębę w pobliże mojego ucha. Zaczął mi szeptać, że niby tu celnicy długo przetrzymują, że niby się czepiają, że niby on może nam pomóc zapraszając do ukrytego przy burcie czółenka, które przetransportuje nas do taniego hoteliku, bo niby w Hongkongu jest drogo i tłoczno. I ten ostatni argument nas przekonał, ty jako minister od braku pieniędzy, łyknąłeś go, i aż z wrażenia usiadłeś na trumnie. O umówionej godzinie przemknęliśmy się w umówione miejsce. Fakt, ze w czółnie zgromadzeni byli prawie wszyscy nasi współtowarzysze z łajby, nie dziwiło nas wcale. Natomiast zdumienie wywołało w nas, że w środku wianuszka współpasażerów kołysała się trumna. Nasz przewodnik odpowiedział na nasze nieme pytanie – że przepisy są ciężkie a trumna pęknięta i nie spełnia wymogów sanitarnych. I w taki to oto sposób zaczęła się nasza żałobna gondoliera  po portowych zakamarkach. Przebiwszy się wreszcie przez mroczne tunele trzech mostów, dobiliśmy do jakiejś ponurej, jak gdyby wymarłej przystani. Pośród koślawych płotów i zaduchu stęchlizny uświadomiliśmy sobie, jakie to my stare durnie jesteśmy. Zaczęło nam świtać w naszych głupich łbach, że cały ten tak dziwny wyjazd odbyliśmy w gronie … przemytników. – Tylko po co ta szajka zabrała nas ze sobą i po co porwała trumnę z nieboszczykiem? – Wiesz, myślę że nas wzięli po to, ze w razie wpadki najłatwiej zwalić na białych. A nieboszczyk? – a może on pod  osłoną nocy wyleciał za burtę , a do opróżnionej trumny włożono opium? Do dziś tego nie wiemy – wiesz, może i lepiej. Pamiętam jak nasz przewodnik wskazał nam jakąś odrapaną ruderę i,  szczerząc w uśmiechu spróchniałe uzębienie, wytwornym ruchem ręki, zachęcał do wejścia do środka. To był nasz hotelik. Od nagłej i niespodziewanej śmierci uchowaj nas … to cisnęło mi się na myśl … otworzyć, czy też drapnąć póki  jeszcze pora. Te drzwi to tajemnica, potężna – mrożąca krew w żyłach, a w tym wszystkim zazgrzytała i miała dość stanowiska tabaki w rogu, chciała się wyjawić. Nacisneliśmy klamkę i weszliśmy. Wyłonił się przed nami jakiś dziwny ołtarzyk, bogato rzeźbiony w czarnym jak smoła hebanie. Na ołtarzu tym siedziała i dyszała potężna galareta, łudząco podobna do rozsiadłej na skrzeku ropucha. Galareta ta będąca prawdopodobnie właścicielem hoteliku, podniosła choć z trudem swe nabrzmiałe, do wymion podobne powieki, sięga po okulary i przeszywa nas zezem swych oczu. Choć od tylu lat tu siedzi nie widziała jeszcze owa ropucha czegoś tak dziwnego … białego klienta. Jak tu namalować nazwiska owych dziwadeł do księgi gości?! Nasz przewodnik wspomagał ją jak mógł i wspólnymi siłami wstawili trzy kreski, i trzy przecinki . Po krętych schodach i długich, wąskich korytarzach idziemy do tzw. „sypialni” hoteliku. Przydzielono nam jedną papierową klateczkę a w niej : drewniana pryczę, lichy taboret, stół a na nim tajemniczy koszyczek. Dotknąłem pryczy – była twarda jak kamień, siadłem na taborecie _ wygiął się i złowrogo zatrzeszczał, więc szybko wstałem. W koszyczku była brudna wata a pośrodku niej mały czajniczek z jeszcze ciepłą chyba zieloną herbatą – chyba, bo wyglądała jak zabarwiona woda. Moja, z reguły zgubna ciekawość, wzięła górę. Wlazłem na taboret i zaglądałem dyskretnie do sąsiedniej papierowej klatki. Siedziała tam, przy stole jakaś żółta mumia. Popijała tą niby herbatę i tępym wzrokiem świdrowała papierową ścianę. Umiała widać -  bo swym tępym wzrokiem przeszywała nie tylko dzielący nas papier, lecz także jedną z nóg taboretu, na którym stałem. Coś w tych ślepiach miała – noga ta złamała się z trzaskiem, a ja jak długi rąbnąłem na ziemię. No cóż hotelik tani i jakiś jak na chińskie stosunki – pusty o tej porze, zadziwiająco pusty.  O wszystkich tych stosunkach przekonaliśmy się wracając po północy  z wypadu w miasto. Okazało się, że w takim hoteliku jak nasz, wynajmuje się nie tylko luksusowe prycze w papierowych klatkach o wysokim standardzie, lecz także tzw. Miejsca do spania na gołej podłodze. Opłata za metr kwadratowy podłogi gotowej do spania była bardzo zróżnicowana. Najdroższa – przestrzeń zacisznym korytarzu, trochę tańsza -   przy drzwiach toalety, do której przez całą noc płynie przynaglona potrzebą procesja. Jeszcze tańsze są schody, gdzie oprócz ruchu pieszych, niewygodny jest układ ciała. Najtańsza była kategoria druga, czyli – miejscówki poza wnętrzem hoteliku, gdzie przy słabej pogodzie było przerąbane. Po północy nasze wejście do swojej klatki było stosunkowo nie łatwym zadaniem. Musieliśmy zręcznie balansować aby nie zmiażdżyć komuś niechcący  jakiegoś organu lub części ciała.. Szczeliny pomiędzy ciałami nie dały się rozszerzyć  nawet o centymetr. Musieliśmy odczekać chwilkę, aż wybuchło głośne chrapanie. No i puściliśmy się sprintem po górnej powierzchni ludzkiego kobierca. Śpiacy nie obudzili się nawet, no może co niektórzy przez sen zawyli, postękali, zaklęli … no my dotarliśmy bezpiecznie do papierowej klitki.

Rejs 6
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
30 czerwca 2014, 17:05

         Jesteś wreszcie  mój stary przyjacielu, jak nigdy czekałem na ciebie. Pewnie to objaw starości. Za oknem ciemno, deszcz tnie jak chirurgiczny skalpel, a ja nie wiem co ze sobą robić. Siadaj, wyjmę szklaneczki i celem poluzowania napiętych mięśni , wychylimy kilka i powspominam … a mamy co. Jesteś głodny, częstuj się paluszkami. Wiesz, od lat postanowiłem, że już nigdy nie poczuję głodu, choćbym miał zjadać amerykańskie karaluchy. Pamiętasz ten głód, jak płynąc na łajbie, patyczkowaliśmy się z patyczkami i chodziliśmy nienajedzeni. Gdy ryż w śmiesznie małych porcjach, zamiast do gęby leciał nam za koszulę. Widmo śmierci głodowej krążyło nad nami z nadzieją na wessanie. Zazwyczaj w takich sytuacjach schodziliśmy do trzeciego oficera, by zgłębiać tajniki i tajemnice folkloru. Tematem głównym było oczywiście pismo chińskie. Z ilości potu, który przy malowaniu hieroglifów wylało się z naszego wykładowcy, można wywnioskować, jak wielką sztuką jest dla chińczyka …. sztuka pisania. Rozglądając się po kajucie podawaliśmy mu wyrazy a on je malował. Poprosiliśmy o napisanie słowa „papuga”, pamiętasz jak nasz nauczyciel odrzucił z oburzeniem pędzelek i krzyczał, że żądamy zbyt wiele, że to  rzadki gatunek ptaka i napisanie nazwy od tak sobie z głowy – to wielkie wymagania. Sypnął sobie do ust garść ryżu i nieprzyjemnie chrupał. Płynęliśmy powoli, przez mgły i opary. Nagle z wielkiej wody trafiliśmy do ujścia rzeki, które było usłane czarnym, kłębiącym się mrowiem człowieczym, które nie wiadomo po co, wysypało się z ziemi na wodę i obsiadło czółna. Tak byli stłoczeni, że ni to siadać, ni ręką czy nogą poruszyć nie mogą. Przez chwilę trwała jakaś walka pomiędzy czółnami. Nagle o poręcz naszej łajby zaczepiły się hakiem całe lasy bosaków, po których wspinali się na statek z małpią zwinnością jakieś półnagie szkielety człowiecze. Wśród dzikiego ryku przeskakiwali całymi stadami przez poręcz., zalewali pokład odorem łachmanów i rozpychały się łokciami, szukając walizek, aby za parę groszy znieść je bogaczom na ląd. Rozpoczęli prawdziwą walkę na łokcie, zęby i paznokcie. Swymi żółtymi piszczelami kotłowali po stosie skrzyń i waliz. Byleby złapać choć jedną. My też zeszliśmy na ląd, ale bez walizek i na pół dnia tylko – i całym szczęściem. Upragniony ląd … a własnym oczom nie wierzyliśmy. To nie obiecany ląd, lecz jakieś bezbrzeżne mrowisko lub gniazdo robaków ulepione ze skorupy błota i zapchanych kałem krużganków. Jakieś popękane, pokryte płatami pleśni ściany.. Jakieś koślawe poddasza, przegniłe walące się schody, cuchnące bajora, wszystko to spowite siecią pajęczą. We wszystkich oknach, pęknięciach w murze roiło się plemię człowiecze. Tryskało przez wszystkie szczeliny, lało przez bramy, wypływało ze śmietników i jak struga mazi wypływało na ulice, które i tak już były wypełnione po brzegi. Kto chciałby wyprzedzić sąsiada choćby o krok, musi łokciami i krzykiem przebić sobie drogę, kto nie chce zostać w tyle, ten musi grzbiet wyprężyć nogi wyrzucić do przodu i własnym grzbietem kroić, jak nożem, wyprzedzające go masy. Wszędzie płynęły rzeki czaszek. Wszędzie huczało, piszczało i hulała burza wrzasku. Wzdłuż wszystkich chodników, i jezdni ciągnęły się sznury ulicznych jadłodajni. A na to co kotły zdążyły uwarzyć czekała już w pobliżu wiecznie głodna tłuszcza. Tłoczyła się dookoła straganów w kilku zwartych pierścieniach. Wciągali nozdrzami kuszący zaduch. Łykali ślinę i nie spuszczali oko z tego wszystkiego, co im smażono. Chude, żółte ręce krążyły z zawrotną szybkością między paszczami a kotłami. Spróchniałe zęby siekały morską trawę, jak dziko świszczące sieczkarnie. Języki mlaskały. Choć byliśmy głodni to widok tych kotłów przyprawiał o mdłości. No cóż ponoć człowiek zeżre wszystko. Przyszło mi do głowy, gdyby pchły ważyły powyżej pół kilograma to na pewno ktoś zaczął by je hodować na mięso, a ktoś inny zacząłby wycinać z nich tuszki i wyrabiać kabanosy. Nie byliśmy sadystami sami dla siebie… nie jedliśmy, choć głód szalał po organizmie. Po obu stronach uliczek ciągnęły się łańcuchem składy towarów. W straganach skleconych ze strzępów siedzieli straganiarze i niczym pająki w sieciach, czekali no ofiarę, która wpadnie w sidła zakupu. Z boku jacyś bezdomni trzymali w słoikach mrówki, i konsumowali je w specyficzny sposób – najpierw zjadali główki, potem nóżki, a na koniec wkładali między zęby odwłok i miętolili go z upodobaniem. Nad cuchnącymi ściekami kanału, ruder pokrytych liszajami pleśni, wrośnięta w to wszystko od wieków stała apteka, a w niej cała gama słojów. W pierwszym pływał trupek małpy, w drugim szczupak z otwartą paszczą, widać zesztywniały w męczarni. Dalej, zaplątany we własne wnętrzności szczur, kogut z obeschłym dziobem i wydrapanymi oczami. Na górze zobaczyliśmy słoje ze stawonogami, żmije, jaszczury, blade tasiemice i żaby – jako leki na przeróżne choroby i dolegliwości. Szczególną uwagę przykuł lek na nie wiadomo co – słoik „lek nad leki” – zatopiona w żółtej, mętnej cieczy, przez zakurzone szkło zaledwie widoczna, ucięta po łokieć, sina, na wpół zgniła … człowiecza ręka o długich, bladych paznokciach wypełnionych brudem. Gdzie jak gdzie ale tu Sąd Ostateczny szaleje niewątpliwie. Wlekliśmy się już w stronę statku, gdy jakieś przerażające Coś poprosiło nas o pomoc w wydostaniu się z szarawej mazi. Byliśmy źli, głodni i zmęczeni, jak najszybciej chcieliśmy stad odpłynąć … ale kiedy ktoś, ma twarz wymalowaną na czerwono, piórko w nosie i naszyjnik z zębów jaguara a w dodatku wyłania się nagle i jakiejś mazi… kiedy ktoś taki o coś prosi, odmawiać byłoby nie rozsądnie.