Najnowsze wpisy, strona 5


Rejs 25
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
03 marca 2015, 17:37

 Pamiętasz jak nasze zamczysko gorzało w piekle przedświątecznych porządków? Co ja zrobiłem, to Ty zganiłeś i oczywiście odwrotnie … brakowało nie wiele a wzięli byśmy się za łby. Ja chciałem mieć basen. Wycinałem grube bambusy, wrzucałem je do rzeki i mocno związywałem tworząc na rzece prostokątną ramę. Zrobiłem schody z poręczą, po których nasi goście będą sobie majestatycznie schodzić do owego basenu. No i oczywiście umieściłem tabliczkę z dużym napisem „BASEN”. Ty ośmieszałeś się przy  garmażeryjnym wystroju pieczeni z pawia, upiekłeś go na rożnie polewając smalcem i próbowałeś ułożyć go na desce w sposób możliwie efektowny i machałeś w tym celu ogonem zwierzęcia tak mało subtelnie, że aż muchy zrywały się z brzękiem. W brew mojej opinii o owinięciu dania ogonem, twierdziłeś ,ze ogon ma błyszczeć w całej swojej krasie i przybiłeś do ściany, przy użyciu papiaków. Dalej były wyjęte z puszki szparagi, które wwaliłeś do jamy brzusznej pawia jako farsz. Ja dokładnie wiem, że święconka wymaga dyskretnego ozdobienia roślinkami. Któż jednak widział, żeby święconka przypominała świeżą mogiłę dostojnika, na którą zwalono całe tony kwiecia. Na szczęście przy robieniu porządków czas szybko leciał i w Wielką Niedzielę pojechałeś po gości a ja zostałem sam z  ze szparagami, mogiłą i ogonem pawia, co dało mi szanse na wprowadzenie niezbędnych poprawek. Stół był przykryty odświętnym prześcieradłem. Na stole pieczeń z królewskiego pawia z ogonem ułożonym, jak trzeba. Szparagi w odpowiednim miejscu, poza jama brzuszną. Gęsie wątróbki z puszki jako ozdóbki. Gdzieniegdzie pieczarka lśniąca apetycznie. Do tego całe wiaderko ostrej musztardy i butelka słodkiego wina, i gustownie porozrzucana zieleń po prześcieradle. Usiadłem przy tak wytwornym stole i odganiając muchy czekałem na gości. Czekam dwie …trzy godziny a gości nie ma … tylko muchy a i inne tłuściejsze robale siadały na święconkę. Jedna nawet co bezczelniejsza stonoga, wykorzystując chwilę mojej drzemki, mało co nie skończyła żywota w musztardzie. Jeden skorpion przyglądał się grzybkom, a pająk pokaźnych rozmiarów wiewał się na pajęczynie między jednym a drugim udem pieczeni. Po pięciu godzinach czekania, sam zaczynałem podupadać moralnie. Jakieś diablisko siadło tuż za mną i podszeptywało „ Tych grzybków na stole znajduje się za dużo, i przez usunięcie jednego, drugiego, trzeciego z tych grzybków … święconka może tylko zyskać. A te gęsie wątróbki – ozdobniki?, czyż są potrzebne aż w takiej ilości? „ Po siedmiogodzinnym czekaniu ruszają do szturmu na naszą święconkę tak nieprzebrane rzesze białych jaszczurek, że hasło „ratuj się kto może” usprawiedliwiało wszystko co się wtedy działo. No nareszcie!! Do pokoju weszły trupioblade postacie a za nimi Ty. Okazało się, ze nasi goście świętują już od wczoraj i nie ma sensu pokazywać im stół, w trakcie tego, ze są zdolni legnąć tylko na łóżko, co tez ochoczo zrobili. My już wtedy bez ceregieli przysiedliśmy do uczty. – Coś mi się mało widzi tych grzybków – zauważyłeś, i tak samo odniosłeś się od wątróbki. Odparłem, że miałem najazd jaszczurek. Toast postanowiliśmy wypić z Kitusiem. Poczuwszy słodki zapach wina, małpiszon jeden, ma początku chlipał językiem, a potem żłopał łapczywie i musieliśmy go hamować  w degustacji. Najpierw wpadł w euforię i skakał jak dziki, zwalał się na tyłek. Potem zataczał się po podłodze klatki, wymachując zawadiacko bananami, bełkotał coś pod nosem. Takim o to zwanym „Alleluja” na dwa głosy ludzkie i jeden małpi kończyła się nasza święconka.

Rejs 24
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
01 marca 2015, 14:58

 Pamiętasz moją pierwszą wyprawę do miasta? Ty się wyślizgałeś, bo stwierdziłeś, że wiele się namęczyłeś przy przyprowadzeniu forda. To był dzień pełen wrażeń. Na pierwszym honorowym siedzeniu obok kierowcy zasiadła obwieszona bransoletkami nasza czcigodna maskotka a na tylnym siedzeniu jej mąż, w szerokim, zbutwiałym kapeluszu i z nieodzownymi lakierkami w ręku. Jego czarne, przenikliwe i lekko zazdrosne oczy wpatrywały się wyraźnie w lusterko. Zabrałem ich wtedy ze sobą, bo pragnęli zakupić parasol. Na początku miałem sprint. Około tuzin kulisów popychało pojazd na przestrzeni kilkuset metrów nim silnik zaskoczył. Prowadzenie pojazdu w naszych warunkach wymagało wirtuozowskiej sztuki szoferskiej. Najgorsze były nie tyle drzewa stojące w szachownicy na drodze, ale te wiszące mostki. Były one sklecone z cieniutkich babusów i już pod dotykiem przednich opon zamieniały się w huśtawki. Podczas przejazdu dręczyło człowieka tylko jedno pytanie Jak jechać, aby śmierć mieć możliwie łagodną? Minąłem trzy takie mostki stosując różnorakie techniki jazdy. No i jakoś przejechałem. Co prawda włos mi się zjeżył na głowie na sama myśl o drodze powrotnej. Na szczęście martwienie się przyszłością przemija u młodego człowieka dość szybko, i po chwili jechałem sobie beztrosko wśród  pobrzęków bransolet. Dojechaliśmy do miasta, gdzie jak co wtorek odbywał się chińsko – annamicki jarmark. Zatrzymałem swój pojazd tuz obok targu, nie gasząc silnika,  bo jakże potem  na oczach tak licznej gromady zabawiać się w pchanie?! Przeciągnąłem tylko mocno ręczny hamulec. Udałem się do magazynu, zostawiając małżeństwo samym sobie. W magazynie, jak to w magazynie, było mnóstwo półek  i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewne proporcje. W jednym skromnym kąciku okazałej szopy stłoczone były wszystkie substancje stałe, łącznie z tym wszystkim, co się zowie żywność. Stały tam w małych piramidkach nieliczne puszeczki, paczuszki sucharów, słoiczki z korniszonkami i pieprzem, pojedyncze mydełka, zydelki, ołówki … i na tym podaż ciał stałych właściwie się kończyła.  Okazałą szopę wypełniały liczne substancje płynne. Były tam tysiące kolorowych flaszek, flaszeczek i omszałych gąsiorów. Aż oko bielało od oglądania etykiet tysiąca marek, które można było sobie na tym odludziu kupić. Na nie heblowanych deskach w ordynarnej szopie stało chyba wszystko, co dotąd wymyślono w tej branży od czystej począwszy, na szlachetnych Martellach i szampanach skończywszy. W chwili, gdy namyślałem się, co ciekawego kupić dla gości świątecznych, doleciały mnie z zewnątrz przeraźliwe krzyki. W tym samym momencie do magazynu wpadł z krzykiem czcigodny lakierkowy małżonek – E!, E! ,E! – krzyczał dygocąc ze strachu i szarpał mnie za rękaw. Wybiegłem z magazynu i co widziałem? Wytarta już co nieco zapadka przy ręcznym hamulcu puściła a silnik sam się wysprzęglił. Widziałem wyraźnie jak nasza małżonka na tylnym siedzeniu, trzymając w ręku otwarty parasol, wprawdzie powoli, lecz bez udziału kierowcy jechała z powaga światowej damy przez sam środek rynku. Leżący na trasie handlarze zgarniali z ziemi swe suszone ryby i ryżowe placki, a spiesząc się przy tym, lamentowali tak głośno, ze nawet dalsi mniej zagrożeni przekupie odsuwali nogami swój towar. Na szczęście poślizg w sprzęgle był duży, a jazda przez jarmark powolna, to bez trudu dogoniłem niesforną maszynę i jednym szarpnięciem za dźwignie hamulca położyłem kres jej wybrykom. Najmniej tym wszystkim przejęta była czcigodna małżonka, bo unosząc dumnie ku niebu swój nowo nabyty parasol, uznała nieobecność  kierowcy za drobiazg zupełnie nieważny i swą samotna przejażdżkę po gwarnym jarmarku odbyła z godnością angielskiej królowej. W wyniku tych wszystkich awantur i zwiększonej liczby zakupów nasz powrót odbywał się nocą. No powiem tak, było bardzo ciężko ze względu na kapryśne światła, no czcigodna małżonka też pomagała mi jadąc  na przednim siedzeniu z otwartym mimo księżycowej nocy parasolem, co raz dzióbiąc mnie w głowę, jego końcówkami. O tym co działo się w nocy na mostkach, lepiej nie opowiadać, jeden z nich, sądząc po głuchym grzmocie i wesołym plusku, zawalił się za nami w ciemności. 

Rejs 23
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
26 lutego 2015, 12:28

 Łapa była nadal spuchnięta i ogromnie bolała. Niestety roboty nie mogliśmy przerwać, bo raz ze zbliżała się pora deszczowa, dwa wypłata a wraz z nią obawa o utratę siły roboczej. Po raz pierwszy w życiu udało nam się wejść w środek przejścia tabunu małp. Skacząc po gałęziach wędrowały po woli, a szum robiły przy tym tak wielki, ze słychać było w odległościach kilometrowych. Stado, spostrzegłszy naszą obecność, umilkło i zamarło w bezruchu. Wszystkie okoliczne gałęzie były ugięte jak pałąki i niemal łamały się pod ciężarem małp, a wśród tej zaistniałej ciszy tysiące szeroko rozwartych ślepiąt patrzyło się w naszą stronę, jak ślepia pytonów wpatrzonych w ofiarę, i śledziło uważnie każdy z naszych ruchów. Trwało to jednak tylko kilka sekund i cały gwar wybuchł na nowo. W stadzie dawało się rozpoznać krzepkich, brodatych samców z wyraźnymi oznakami męskości i wypiętą dumnie klatą. Tuz obok ich czcigodne małżonki, panie dumnie zadzierające ogonki. Widzieliśmy tez cała masę matek karmiących nawet w trakcie przemarszu. W zasięgu naszego wzroku byli tez siwobrodzi starcy o twarzach pooranych zmarszczkami, jak i pół łyse wiedźmowate babcie z długimi, suchymi workami zamiast piersi. No nie należy tez ominąć chuliganerii, młodzieńców, którzy już w proroczej wizji przyszłości pozapuszczali sobie plugawe brodziska i niechlujne kudły, i na naszych oczach dewastowali drzewostan i usiłowali nam dokuczać. Wiedząc o swoim sprawnym sprzężeniu pomiędzy nerwami a układem pokarmowym, chuligani ci podtykali swoją rękę tam, gdzie potrzeba, i zdobyte w ten sposób pociski wśród krzyków i chichotu miotali w naszą stronę. O ich precyzyjnym celu dowiedziałem się widząc Ciebie, zmazującego z zadartej twarzy  jakiś dziwnie wyglądający sopel spływający melancholijnie ku ziemi. Po wypłacie, część naszej siły roboczej wzięła dzidy i poszła do domu. Mieliśmy wiec przerwę. Zastanawiałem się nad naszym losem, losem mierniczego z dżungli. Ogień walił na nas z nieba, a bagno bulgocąc wchodziło w nogawki. W kark spuchnięty jak balon żądliły moskity, a te, które jeszcze czekały na swoja kolejkę, brzękały w pobliżu ciała całą chmurą. Po całym ciele łaziły robaki, a mrówki łachotały i gryzły, gdzie tylko popadło – na co nam to było. Po kilku dniach nasza siła robocza pojawia się ponownie. Wielu z nich zostało w domach a na ich miejsce pojawili się nowi. Nasza para małżonków pozostali nam wiernie, gdyż jak się okazało, potrzebowali jeszcze parę dniówek na zakup mieszkania. Został tez nasz kochany Piętaszek. Był w swojej rodzinnej wiosce, gdzie akurat w tym czasie odbywało się święto zabijania wodnego bawołu. Najadł się tam tak, ze brzuch miał wzdęty jak balon, i przyniósł ze sobą kosz cuchnącego mięsa. Kupił tez sobie nowa zapalniczkę, która bez przerwy pstrykał, oraz nowe bransoletki na ręce i nogi. Gdy krótko przed kolacją nasz poczciwy Piętaszek wyciągnął z kosza ogromną, zielonkawą i suto obsiadła muchami bryłę bawolego mięsa i wytwornym okrzykiem –E! - zachęcał nas do jej upieczenia, nie wiedzieliśmy co począć z obowiązującym nas przepisem dobrego zachowania i popadliśmy z tej racji w straszna rozterkę. Czy odmówić upieczenia i ciężko obrazić  biednego Piętaszka, czy tez zacisnąć nos i z narażeniem życia zaryzykować spożycie padliny?. Pomyślałeś, że skoro ta mucha jakoś nie umarła, i jak było widać,  miewała się dobrze, to i my nie poumieramy. No i w taki to sposób, jeszcze przed północą rozciągnął się nad nami taki aromat, że bodaj wszyscy mieszkańcy tej dżungli, nie mogąc się oprzeć pokusie, krążyli wciąż bliżej i bliżej naszej chaty. Słyszeliśmy wyraźnie, jak łazili tuz obok w ciemnościach i otaczający nas zaduch wciągali ze świstem w nozdrza.

Rejs 22
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
20 lutego 2015, 20:41

 W trakcie prac robiliśmy pamiątkowe zdjęcia. Było ich bardzo dużo, a wśród nich także portrety naszej siły roboczej.  Po zrobieniu odbitek nadszedł dzień,  w którym chcieliśmy je wręczyć. To pierwsze portrety w ich życiu. Wszystkie nasze dotychczasowe modele ustawili się w rzędzie a Ty z piersią dumnie wypięta wręczyłeś im portrety. Modele – owszem – pobrali portrety do łap, lecz wcale na nie patrząc, opuścili łapska i uśmiechali się do nas bezradnie. Gdy podnieśliśmy im łapska  i pod sam nos podstawiliśmy  portrety, z grymasem boleści na twarzy wykrzywiali głowy i patrząc na emulsję, przeraźliwym zezem, nie wiedząc przy tym – jak się okazuje – nie widząc ..niczego. Zaraz po chwili odwracali papier w wyraźnej nadziei, że może po drugiej stronie zobaczą cos ciekawego. Popełniliśmy błąd dając każdemu jego własny portret, a oni z braku luster i klarownej wody, nie znają swoich twarzy. Pomyśleliśmy, że trzeba Zamienic portrety, to może wtedy rozpoznają kolegów. Niestety jednak nie o to chodziło. Nawet fotografie cudzych, dobrze znanych im twarzy nie zrobiły na nich wrażenia. Nie potrafili jeszcze odczytać obrazu, który jakiś czarownik z trójwymiarowej przestrzeni przeniósł na jedna płaszczyznę. Na to aby w przedmiocie tak płaskim jak papier, widzieć nie ów papier, lecz głowę człowieka potrzeba  – jak się okazało – wysiłku, ćwiczeń i czasu. A to wcale nie takie łatwe jak nam się wydawało. Edukacja naszego lokatora też szła nam jak z nosa po dużej dawce antybiotyku. Nadal był zły, zgorzkniały i krnąbrny. Stroił wściekłe miny a w razie skarcenia obrzydliwie skrzeczał, pluł, wierzgał i gryzł. Sprzężenie mózgu i nerwów z przewodem pokarmowym było u niego tak sprawne, ze na każdy chwyt edukatora dostawał rozwolnienia, i zamiast kontynuować naukę edukator musiał biec do rzeki aby się umyć. Wstrętny małpiszon  – na domiar złego – bał się wody jak ognia, tak że przy próbie wykąpania go, nieczystości nie tyle ubywało, co przybywało w szybkim tempie a woda w rzece robiła się mętnawa. Jeden z naszych modeli przyniósł nam do tego jeszcze młodziutką łasicę, która wsadziliśmy jako sublokatora do klatki pupilka. Abstrahując od tego, ze ten cholerny nowy lokator już przy próbie podania kolacji ugryzł mnie w palec, musiałem stwierdzić z żalem, ze współżycie łasicy z małpą nie układało się dobrze. Perspektywa rzeczy gorszących – co tu ukrywać – wisiała nad  wspólną klatką. Pamiętasz, jak podczas poobiedniej sjesty położyłem się pod drzewem, i już prawie zasypiałem, gdy nagle usłyszałem nad sobą podejrzany szelest. Otworzyłem oczy, niemal struchlałem z przerażenia i – szczerze mówiąc -  niewiele brakowało bym poszedł w ślady naszego Kitusia. Otóż na wysokości około 3 metrów  nade mną zwisał w pozycji pionowej jakiś wąż. Wąż był pięknie zielony i niegruby, lecz miał taka niekończącą się długość, że widziałem więcej węża niż gałęzi. „Chla, lo chla’ – wołali bardzo głośno nasi przerażeni modele, bo te węże SA tak jadowite, ze jednym ukłuciem zabijają ofiarę. Pod wieczór, gdy uradowany cudownym ocaleniem, kroczyłem sobie beztrosko po ścieżce, coś jakby tłuczone szkło rozdzierało mi rękę. Byłem przekonany, ze to chyba tygrys odgryzł mi łapę po sam łokieć, ale o dziwo zamiast tygrysa zobaczyłem jedynie jakąś niewinnie wyglądającą roślinkę, której nieopatrznie dotknąłem.. „Chla” – zawołali nasi modele, z czego wnioskując, że „chla”  oznacza „truciznę” znowu zobaczyłem śmierć przed oczami. Ręka puchła mi w oczach, a ból nasilał się z każda sekundą. Po chwili na skórze wystąpiły bąble, które rosły szybko i pękały jak bańki mydlane, strzelając przy tym fontannami wody. W następnym punkcie programu nie tylko w poparzonym miejscu, lecz także obok krew pięknie czerwona wybijała się przez skórę wielkimi kroplami. Jedyną radą, według modeli, było zanurzenie łapy w strumieniu i tarcie jej szorstkim kamieniem. Co też zaraz uczyniłem. Od tarcia kamieniem łzy napływały mi do oczu, lecz w pewnym momencie, mimo piekielnego bólu parsknąłem głośnym śmiechem. Pomyślałem sobie o opowieści jak jeden z modeli, zagnany do lasu za pilna i wiadoma potrzebą …  usiadł nieopatrznie na takiej pokrzywie. Parskałem śmiechem na sama myśl, o tym, jak on biedny musiał wyglądać przy tej praktykowanej obecnie przeze mnie terapii .. pocierania kamieniem.

Rejs 21
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
03 lutego 2015, 18:27

 Pamiętam jaki nasz zamek był piękny i warowny, wrąbany w bambusowe zasieki. Nazwaliśmy go Szałasówka, chociaż zawierał dwie izby i werandę. W przeciągu kilku dnie powstało trzy takie, no może mniej wypasione, Szałasówki z przeznaczeniem na kuchnię i dla ekipy. O jedzenie nie musieliśmy martwić się, gdyż na słoniach przyciągnęliśmy cała masę puszek i sucharów. Rozpoczął się dla nas jakby nowy rozdział życia.  Nasza warownia wzbogaciła się o jednego nowego mieszkańca, młodziutkiego małpiszona rezusa z rodziny  Makaków – widać go nie chciała. Otrzymał od nas imię Kiciuś i do czasu sklecenia jakiejkolwiek klatki, miał ręce i nogi związane postronkami łyka. Kotłując się w trawie, wodził dookoła wielkimi ślepiami pełnymi zarówno strachu, nienawiści i wściekłości. Gdy próbowałem go brać na ręce i przytulic jak psinkę, stawał się niedostępny z obu stron swojego ciała. Od przodu stawał się bezczelny i gryzł mnie w palce , od tyłu stawał się nieszczelny i brudził mi rękę z nadmiaru emocji chyba. Życie zaczęło rozkwitać. Jeden z nowo przyjętych robotników cierpiał na łuszczycę skóry i wyglądał jak ryba poddawana skrobaniu. Mogliśmy z nim pracować tylko w dni bezwietrzne, bo nawet najmniejszy podmuszek wystarczył, aby pokrywające jego ciało płateczki-łuski  ulatywały w przestrzeń całymi tumanami i później przez godzinę musieliśmy trzepać swoją odzież i wyczesywać z czupryn pseudo - łupież.  Kiciuś został osadzony w dużą klatkę, lecz nadal był nieufny, zły i ponury, szczerzył na nas zęby gdy tylko zbliżaliśmy się do klatki, jego edukacja musiała poczekać. Zasze ciocia mówiła, ze liczba trzynaście przynosi pecha, nigdy się jednak nad tym nie zagłębiałem. Nie byłem przesadny, jednak pewnego dnia sam zacząłem wierzyć w feralność trzynastki. Pierwsze z nieszczęść zwaliło się już o świcie i było jak grom z błękitnego jak woda nieba. Ze świeżo otwartej puszki zamiast wieprzowych nóżek, wylazły jakieś świńskie uszy, i to w stanie zupełnego już rozkładu. Powietrze w całym zamku zmieszało się z odorem zgnilizny ciał. W drodze do pracy wypadł mi z kieszeni, jakże ważny przyrząd, ołówek. Posłałem więc naszego Piętaszka do odległej już o trzy kilometry Szałasówki, po zapasowy ołówek. Sam w tym czasie próbowałem pisać agrafką. Nawet próba namaczania jej we krwi, która leciała ciurkiem z małego zadrapania, nie przyniosła efektów. Pozostało czekać na Piętaszka, a potem zaczynać pomiary od nowa. Następny kataklizm to igła magnetyczna, która po wyskoczeniu z łożyska, za diabła przez godzinę nie dała się tam wsadzić powrotem. W tym czasie gdy walczyłem z naprawą, znudzony robol przepadł razem z tyczką, a drugi pomocnik z zeszytem. Zamiast tyczki zobaczyłem przez lunetkę kawałek czekolady, która była niczym innym jak brązowym plackiem, to znowu rozpostarty nade mną baldachim przeciwsłoneczny był nad głowami murzynków, a ja prażyłem się cały jak kotlet na patelni i słońce wali mi prosto w lunetę. Po chwili, z nieznanych mi powodów, moi czterej ministranci od baldachimu  rozpoczęli jakiś dziki taniec i szarpali za kije w sposób tak niezgrabny, że te powypadały im z Łab a baldachim wylądował na moim łbie. Przez chwilę stałem w dżungli jak zjawa astralna podparta czterem kijami i szczelnie pokryta białym, śmiertelnym całunem. Zaraz też zrozumiałem znaczenie tańca, to ja sam w Sym zamyśleniu  postawiłem lunetkę w samym środku mrowiska, i roje czerwonych mrówek, do błyszczącego kawioru podobne, ciągnęły po wszystkim co sterczało w pobliżu, pod górę, w zamyśle zemsty za mój nieszczęsny wybór. W drodze do warowni, natknąłem się na jakieś niepozornie wyglądające roślinki. Nasionka miały kudłate, takie podobne do rzepu, no niby nic takiego. Wszedłem w te roślinki mając na sobie cieniutkie, elegancko skrojone spodenki … wyszedłem w potężnych, kudłatych portkach kowbojskich, które były w nogawkach i siedzeniu tak grube, że ledwo przebierałem nogami. Próba oskubania tych portek była wręcz beznadziejna, bo kłębowisko tych złośliwych nasion, jak kłębowisko malutkich, ostrych haczyków wędkarskich, przyczepiało się nawet do palców. A po oderwaniu tylko czyhało na to,  by się do czegoś przyczepić ponownie. Do domu wracałem nie tylko w grubych portach, ale i w dość okazałym futerku, które budziło w Tobie nie tyle podziw, ile śmiech. Mój kielich goryczy dopełniła wiadomość iż kolacji nie będzie, bo nasz nędzny kucharz skarżył się na grypę, a idąc do łóżka,  zobaczyłem w nim … kotkę jednego z brudasków, która postanowiła okocić się na mojej poduszce.