Archiwum 29 kwietnia 2015


Rejs 37
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
29 kwietnia 2015, 18:45

 Nawet wracając po pracy złe duchy niedawany spokoju. Nasz nieszczęsny pojazd został od góry do dołu zasikany ulewą, co nie ułatwiało zapuszczenia motoru, a w wklęsłościach nieco już sfatygowanych poduszek stały głębokie jeziora, co nie ułatwiało komfortu jazdy. Na domiar złego potężny pień drzewa, zwalony przez burze, uznał za stosowne ułożyć się na wieczny spoczynek akurat w poprzek naszej jedynej drogi.  Na szczęście miałem pod ręką ekipę ponad 20 ludzi, którzy bądź pchając, bądź biegnąc z boku, bądź też wskakując raz po raz na pojazd, asystowali w drodze do domu. Po zatrzymaniu się tuż przed przeszkodą, krzycząc na dzikusów, sam zacząłem się przykładać do pnia, aby go wspólnymi siłami odsunąć. Jakże jednak było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że ekipa – zamiast spieszyć mi z pomocą – stała przerażona w miejscu, a nawet zaczęła cofać się do tyłu. Krzyknąłem jeszcze raz, ale efekt był taki, ze ekipa pognała w las. Jedni, co bardziej odważniejsi pouczyli mnie, że drzewa zwalonego przez złego ducha burzy nie wolno ani przesuwać, ani też rąbać tasakiem. Zacząłem szukać możliwości objechania zwalonego pnia. Niestety bez powodzenia, gdyż po obu stronach drogi stały grube drzewa i krzaki. Próbowałem pień usunąć sam przy użyciu długiego i grubego drąga, który bez oporu wycieli mi w lesie moi towarzysze. Niestety bez powodzenia. Mimo prawa dźwigni pień ważył za dużo, a moja osoba za mało. Pozostała mi rozpaczliwa próba zbudowania czegoś w rodzaju pomostu, który umożliwi przejechanie auta pod leżącym pniem. Kazałem więc ekipie wyciąć całe masy przeróżnych drągów, gałęzi i chrustu. Ułożyłem z tego szatański pomost, poleciłem dusze Bogu, zamknąłem oczy … i jechałem. Początkowo czułem, jak wśród trzeszczeń chłodnica zadzierała się stromo ku niebu i przez chwilę zawisa w tej dumnej pozycji. Potem poczułem, jak ta sama chłodnica, z ogromnym hukiem walnęła w głąb przepaści i dość obficie spryskała mnie wrzątkiem. Lada moment miałem rozpocząć zjeżdżanie z przeszkody … gdy nagle stwierdziłem, że oba moje tylne koła pospołu z kiszkami utraciły wszelki kontakt z naszą matką – ziemią i jak głupie kręciły się w powietrzu. Zaraz też poszły tym samym tropem i przednie koła, i cały pojazd, spoczywając swą ramą na zwalonym drzewie, zmienił się w huśtawkę. Nie wiem jak długo trwało by to bujanie, gdyby nie pomoc ekipy. Zakazane przez duchy było w ich przekonaniu tylko dotykanie zwalonego przez burzę drzewo, a nie dotykanie ognistego słonia, który bujał się po burzy na takim właśnie drzewie, bo – choć ostrożnie, aby nie stąpnąć na korę – dźwignęli do góry jego biedny kuper i niemal w rekach przenieśli nad drzewem. Już zrobiło się ciemno, gdy jeden duch, szczególnie złośliwy, dmuchnął zza krzaka na pojazd tak silnie, że zdmuchnął wszystkie cztery świece w cylindrach i wszystkie żaróweczki w lampkach, łącznie z wysoką gromnicą, bez której nie ruszam się nigdy z uwagi na czarna godzinę. Zresztą nic już nie było potrzebne, rozpętała się tak siarczysta burza, że na brak oświetlenia nie mogliśmy się skarżyć.