Archiwum 11 kwietnia 2015


Rejs 33
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
11 kwietnia 2015, 19:55

 Jechaliśmy dalej. Gdy dzień był wyjątkowo upalny, w każdym dogodnym miejscu robiliśmy przystanek na ochłodzenie ciał w morzu. Brodziliśmy sobie do pasa wzdłuż rajskich wybrzeży niczym boskie nimfy, nurkowaliśmy po piękne rozgwiazdy, korale czy muszle i nawet przez chwilę nie dręczyły nas obawy, aby czyjeś ząbki mogły ugryźć nasze nogi, albo inną część ciała. Rozpoczęło się prawdziwe dociskanie pedała do dechy i piłowanie pod górę. Celem naszej wyprawy było uzdrowisko górskie, w którym bogaci a wymaglowani tropikalnym klimatem Francuzi próbowali ratować swe zdrowie. Jak każde takie uzdrowisko, leżało ono przezornie blisko nieba i było otoczone górami. Nic więc dziwnego, ze serpentyny wciąż bardziej strome i kręte zwalały się na nas bez chwili wytchnienia i coraz to częściej musieliśmy wyskakiwać z wiaderkiem do pobliskiego strumyka, by zaspokoić ciągłe pragnienie chłodnicy. W miarę jak windowaliśmy się w górę, zmieniał się też krajobraz, który nas otaczał. Znikały banany, drzewa kauczukowe i palmy. Ich miejsce zajmowały drobnolistne akacje i krzaczaste ciernie … po chwili zobaczyliśmy też znajome drzewa iglaste – sosna. Łzy się w oczach zakręciły, ale zaraz i śmiech, gdy zobaczyliśmy taki obraz: nasz Piętaszek z bransoletami na nogach i rękach szedł sobie z kanistrem pośród sosenek przez bór puszczykowski i tylko patrzeć jak skręci do knajpy na nóżki i piwo. Nareszcie umęczeni dotarliśmy do celu. Wystarczyło tylko zapytać o najdroższe sanatorium i o najdroższy w nim apartament, a z apartamentu tego, jak amen w pacierzu wyszedł nasz generał. Tuz obok niego mieszkał, jak się okazało jeszcze większy szyszek,  szef całej naszej firmy. Przed tą wielką wszechpotężną dwójką, siedzącą w klubowych fotelach i palących olbrzymie cygara, mieliśmy wygłosić referat o wynikach dotychczasowych pomiarów. Rozwiesiliśmy więc na ścianach wielkie szkice, odchrząkując trzykrotnie, skłoniliśmy się głęboko i przystąpiliśmy do wykładu.  „- Jego ekscelencjo generale” – zaczęliśmy znając zasady bon ton, no i jak na tak poważny referat przystało. Zacząłem uwypuklać temat odpowiednim wstępem, i właśnie byłem przy ojcu wszelakiej geometrii, gdy byłem zmuszony stwierdzić, aczkolwiek z żalem – że obu dziadów siedzących przede mną morzyła niezrozumiała senność, i że obu dziadom, już całkiem  niedwuznacznie kiwały  się głowy z cygarami włącznie. Przeskakując od razu nad rzekę jechałem kijaszkiem po mapie bezpośrednio w dżunglę, ale i to niewiele pomogło. Gdy stukałem głośno kijkiem, obydwa dziadziska budziły się na chwilę i przytakiwali , lecz zaraz znowu ich morzyło i cały nasz długi referat, łącznie z całą tą daleką przeprawą uderzył niemal w próżnię. Na niewiele się zdały nasze dalsze uparte pukania kijem we wszystko po kolei: tereny, rzeczułki, granice i wioski,  bo drogie nasze szefostwo musiało chyba w nocy kurować się winem, i na sprawy urzędowe nie mieli głowy. Wystarczyło, że zakończyliśmy referat, ukłoniliśmy się wytwornie a oba dziadziska obudziły się natychmiast i dźwignęli, choć ciężko,  swoje szanowne tyłki z foteli. Generał klepnął nas po ramieniu  i dodał, ze jeżeli mamy ochotę, to możemy tutaj, w jakimś tańszym hotelu odpocząć na jego koszt. Jednak podziękowaliśmy. Po różnych wydarzeniach wracaliśmy znów w naszą cichą, zapadłą i samotną dżunglę. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, jak tę na pozór obcą i dziką krainę potrafiliśmy szczerze pokochać. Gdzieś z końca świata wracaliśmy jakby do siebie. Nic to, że błoto bulgoce, że roje muszek wpadają do oczu, uszu i nosa, ze wierne moskity witają nas brzękiem … to jakby nasza ukochana ziemia, do której wracaliśmy jak ci synowie marnotrawni . Minęliśmy jeden mostek, pochylił się drugi, chlusnął wodą trzeci … i z gromkim okrzykiem radości biegli nam na spotkanie nasze ukochane dzieci dżungli. Kilka kręgów czarnych ucieszonych oczu tłoczyło się dokoła, aby powitać naszą wielką trójkę, która wróciła szczęśliwie z tak długiej i tak dalekiej wyprawy.