Rejs 24
Tagi: wspomnienia
01 marca 2015, 14:58
Pamiętasz moją pierwszą wyprawę do miasta? Ty się wyślizgałeś, bo stwierdziłeś, że wiele się namęczyłeś przy przyprowadzeniu forda. To był dzień pełen wrażeń. Na pierwszym honorowym siedzeniu obok kierowcy zasiadła obwieszona bransoletkami nasza czcigodna maskotka a na tylnym siedzeniu jej mąż, w szerokim, zbutwiałym kapeluszu i z nieodzownymi lakierkami w ręku. Jego czarne, przenikliwe i lekko zazdrosne oczy wpatrywały się wyraźnie w lusterko. Zabrałem ich wtedy ze sobą, bo pragnęli zakupić parasol. Na początku miałem sprint. Około tuzin kulisów popychało pojazd na przestrzeni kilkuset metrów nim silnik zaskoczył. Prowadzenie pojazdu w naszych warunkach wymagało wirtuozowskiej sztuki szoferskiej. Najgorsze były nie tyle drzewa stojące w szachownicy na drodze, ale te wiszące mostki. Były one sklecone z cieniutkich babusów i już pod dotykiem przednich opon zamieniały się w huśtawki. Podczas przejazdu dręczyło człowieka tylko jedno pytanie Jak jechać, aby śmierć mieć możliwie łagodną? Minąłem trzy takie mostki stosując różnorakie techniki jazdy. No i jakoś przejechałem. Co prawda włos mi się zjeżył na głowie na sama myśl o drodze powrotnej. Na szczęście martwienie się przyszłością przemija u młodego człowieka dość szybko, i po chwili jechałem sobie beztrosko wśród pobrzęków bransolet. Dojechaliśmy do miasta, gdzie jak co wtorek odbywał się chińsko – annamicki jarmark. Zatrzymałem swój pojazd tuz obok targu, nie gasząc silnika, bo jakże potem na oczach tak licznej gromady zabawiać się w pchanie?! Przeciągnąłem tylko mocno ręczny hamulec. Udałem się do magazynu, zostawiając małżeństwo samym sobie. W magazynie, jak to w magazynie, było mnóstwo półek i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewne proporcje. W jednym skromnym kąciku okazałej szopy stłoczone były wszystkie substancje stałe, łącznie z tym wszystkim, co się zowie żywność. Stały tam w małych piramidkach nieliczne puszeczki, paczuszki sucharów, słoiczki z korniszonkami i pieprzem, pojedyncze mydełka, zydelki, ołówki … i na tym podaż ciał stałych właściwie się kończyła. Okazałą szopę wypełniały liczne substancje płynne. Były tam tysiące kolorowych flaszek, flaszeczek i omszałych gąsiorów. Aż oko bielało od oglądania etykiet tysiąca marek, które można było sobie na tym odludziu kupić. Na nie heblowanych deskach w ordynarnej szopie stało chyba wszystko, co dotąd wymyślono w tej branży od czystej począwszy, na szlachetnych Martellach i szampanach skończywszy. W chwili, gdy namyślałem się, co ciekawego kupić dla gości świątecznych, doleciały mnie z zewnątrz przeraźliwe krzyki. W tym samym momencie do magazynu wpadł z krzykiem czcigodny lakierkowy małżonek – E!, E! ,E! – krzyczał dygocąc ze strachu i szarpał mnie za rękaw. Wybiegłem z magazynu i co widziałem? Wytarta już co nieco zapadka przy ręcznym hamulcu puściła a silnik sam się wysprzęglił. Widziałem wyraźnie jak nasza małżonka na tylnym siedzeniu, trzymając w ręku otwarty parasol, wprawdzie powoli, lecz bez udziału kierowcy jechała z powaga światowej damy przez sam środek rynku. Leżący na trasie handlarze zgarniali z ziemi swe suszone ryby i ryżowe placki, a spiesząc się przy tym, lamentowali tak głośno, ze nawet dalsi mniej zagrożeni przekupie odsuwali nogami swój towar. Na szczęście poślizg w sprzęgle był duży, a jazda przez jarmark powolna, to bez trudu dogoniłem niesforną maszynę i jednym szarpnięciem za dźwignie hamulca położyłem kres jej wybrykom. Najmniej tym wszystkim przejęta była czcigodna małżonka, bo unosząc dumnie ku niebu swój nowo nabyty parasol, uznała nieobecność kierowcy za drobiazg zupełnie nieważny i swą samotna przejażdżkę po gwarnym jarmarku odbyła z godnością angielskiej królowej. W wyniku tych wszystkich awantur i zwiększonej liczby zakupów nasz powrót odbywał się nocą. No powiem tak, było bardzo ciężko ze względu na kapryśne światła, no czcigodna małżonka też pomagała mi jadąc na przednim siedzeniu z otwartym mimo księżycowej nocy parasolem, co raz dzióbiąc mnie w głowę, jego końcówkami. O tym co działo się w nocy na mostkach, lepiej nie opowiadać, jeden z nich, sądząc po głuchym grzmocie i wesołym plusku, zawalił się za nami w ciemności.
Dodaj komentarz