Rejs 9


Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
18 lipca 2014, 21:41

 Wiesz, przyzwyczaiłem się do Twoich wizyt jak narkoman do heroiny. Lubię tak siadać naprzeciwko Ciebie, palić zakupiona przed wielu laty fajkę i wspominać nasze przygody z lat minionych. Dobrze, ze mamy co wspominać, …oj mamy. Pamiętasz jak na jednej z obszernych wysp mieszkaliśmy w najtańszym hoteliku, który przy twoim skąpstwie i Bożej pomocy dało się nam wytrzasnąć. Siedzieliśmy otoczeni stadem jaszczurek, które jak krowy na łące leżały pod ścianą. Wizja śmierci głodowej wisiała nam w karkach. Głowiliśmy się, co można lub da się zrobić. Wypadało by rzucić monetą, która ma z jednej strony orła ze skrzydłami Anioła Stróża a z drugiej reszkę śmierci. Jakieś świństwa w naszych żołądkach zaczęły trawić się same i wypadałoby je wyrzucić. Nasze wizy nadawały się co najwyżej do celów intymnych, co by prościej nie powiedzieć do d…, jak i nasza garderoba. Postanowiliśmy pokręcić się za pracą. Następnego dnia, gdy tylko otworzyli sklepy nabyliśmy w miejscowej „galerii” dwa lekkie śnieżnobiałe odzienia i dwa ciężkie kaski. Niczym „białe półbogi” poczłapaliśmy do najbliższej redakcji w celu przeglądu ofert pracy. Mieliśmy co prawda własnego informatora, ale on rano wiedział co innego niż popołudniu i zawsze był w stu procentach pewny co mówi, i jest jedyna osoba tutaj, która ma rzetelne informacje. Podciągnąwszy wykwintnym gestem nogawki nowych spodni, które olśniewały dokoła ostrym kantem, padliśmy w głębokie fotele, po to by usłyszeć, że obecnie pracy nie ma. Może najwyżej gdzieś na zapadłych obrzeżach wyspy, wśród tygrysów i dzikich stepów. Redaktor wręczył nam spis miejsc, które maja swoje dyrekcje. Kazał nam pochodzić i popytać, czy może gdzieś nie umarł przypadkiem jakiś gość i nie zwolnił miejsca. Uzbrojeni w spis zaczęliśmy od tygodnia biegać po różnych drogach, widmo śmierci  biegło za nami a adresy kurczyły się. Domostwa były rozsypane bez ładu, jakby się komuś rozsypały klocki niesione w worku. Brak jakiegokolwiek porządku był tak wielki, że chaos panujący na początku świata, rumienił się ze wstydu. Drogi prowadziły z nikąd do nikąd. Wsiedliśmy na cos w rodzaju traktora, aby choć  kawałek podjechać niestety już do przedostatniego adresu w spisie. Nasz przewoźnik nie wiedząc czemu wydzielał nam informacje o terenie po kawałku, robił to z premedytacją jak gdyby.  Jazda była po wybojach i wertepach. Kucanie połączone z ciągłym wyrzutem w powietrze męczyło kolana, a siedzenie na pupie powodowało bolesne obicie kości ogonowej. Taki pojazd miejscowi nazywali darem Bożym, nie wiedząc jakie zło w nim siedzi na tak wyboistej drodze. Dalej szliśmy pieszo. Szliśmy marszowym krokiem przez piękną palmową aleję. Banany rosły a ptaszki świergotały Ruszyliśmy klamkę bramy. Jakiś hindus ukłonił nam się nisko i otworzył bramę, dalej drugi hindus kłaniając się do ziemi zabrał nasze kaski, trzeci poprosił o wizytowe bilety, a czwarty z biletami na tacy prowadził nas na pokoje. Weszliśmy do pokoju gnąc się w ukłonach po to aby zaraz giąć się w drodze powrotnej. Pierwszy hindus nie powiedział nic, drugi odprowadził nas po czerwonym dywanie, trzeci oddał kaski a czwarty zamknął bramę. Żwir zgrzytał pod stopami, furtka skrzypiała. Banany rosły a ptaszki świergotały. Dni płynęły, gotówka płynęła, niecny hoteli karz coraz bezczelniej wymachiwał nam pod nosem niezapłaconym rachunkiem Nasze menu coraz częściej sprowadzało się do jednego ananasa dziennie. Ananas miał tą zaletę, że był tani a jego sok tak ostry, ze parzył gębę. Co tworzyło błogie złudzenie, że gęba została poparzona gorącym rosołem i odbiera ochotę na przyjmowanie dalszych pokarmów. Nasz pobyt końcowy to ławeczka stojąca w miejscowym ogrodzie zoologicznym. Siedzieliśmy tam jak dwa wychudłe psy z głowami zwieszonymi ku ziemi. W naszych mózgach gościła rozpaczliwa pustka, bo wszystko co miało wysiąść wysiadło. W kieszeniach pusto, bo wszystko co mogliśmy wydać, wydaliśmy, W naszych żołądkach też pusto, bo wszystkie zapasy wyżarte. Opodal za kratami leżały opasłe tygrysy. W pobliskiej sadzawce pływały wypasione krokodyle a do naszych obolałych nóg podchodziły dzikie małpy. Nikt nas nie chciał zaprosić, można by powiedzieć, nadwyżka na rynku towarzyskim była. Skamienienie objęło nas w całości, a potem zmieniło charakter i przeistoczyło się w nieznośny żar. Nasze umysły gwałtownie podjęły pracę i wypuściły z siebie coś niczym seria z karabinu maszynowego Na tym seria … zdechły, bo to już było zbyt okropne. Powinny w końcu istnieć jakieś granice świństw, które robiły nam małpy. O rany co za beznadzieja, już lepsze byłyby galery. Zastygłeś nagle wpatrzony nieruchomo w … coś musiało Ci się z  nienacka objawić.

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz