Rejs 8


Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
15 lipca 2014, 21:05

 Och mój stary przyjacielu, jak to dobrze, że Cię mam. Siedzimy sobie tu, praktycznie w głębi lasu, gęstego, ciemnego i groźnego takiego, który zabija intruzów. Oprócz drzew rośnie tu dziczyzna, która zarówno pobiera pokarm, jak i za niego służy. Dziś nasza próżność jest lżejsza niż pył. Wisimy tak sobie na hamakach rozpiętych między drzewami i wspominamy stare dzieje. Pamiętasz, jak z mrocznej, nasyconej śmiercią łajby zostaliśmy pasażerami wytwornego parowca? Nie mieliśmy wtedy kompletu dokumentów, a właściciele łajby nie mogli wracać sobie ot tak do domu i powiedzieć, ze nas ot tak zostawili … ich głowy były by dosłownie w ich rękach, albo konsulat zastosowałby zbiorowe harakiri. Idiotów na świecie, jak to mówią, jest mało, ale są tak sprytnie porozstawiani, że spotyka się ich na każdym kroku … nasz żółty przyjaciel był jednym z nich, a właściciel parowca drugim. Za pomocą takiego sprytnego rozstawienia, my w roli białych władców świata ruszyliśmy w trzeciej klasie parowca. To był dla nas wielki awans. Mogliśmy oglądać pełną galerię przeróżnych eksponatów. Pasażerowie pierwszej klasy tworzyli wytworną elitę: jakiś pułkownik błyszczący orderami niczym gwiazdkowa choinka, w dodatku plujący ostrą ironią, Jakiś lekarz z Indochin przeżarty na wylot malarią, i zaznaczający wszem, aby nie ubliżać jego inteligencji, jakiś gubernator wyspy, który z popiersiem dumnie wypiętym wspinał się na wyżyny czystej abstrakcji, ze trzech mniejszych dygnitarzy, kilka grubszych matron patrzących jakby właśnie ktoś przechodził po ich grobie, oraz … ona! Młoda, urocza, szampańska kobieta. Przybrała żartobliwy wyraz twarzy, w jej oku migotał formalny błysk, i robiło to takie wrażenie, jakby z nienacka beztroskim humorem zaczął skrzyć się posąg Afrodyty. W moim sercu aż wirowało. Na litość Boską, czy moje życie uczuciowe nie mogłoby przebiegać odrobinę spokojniej! Oj ja to się mam, wszędzie upatruje tej jedynej. Cała ta wytworna elita nie odróżniała prawdziwej muzyki od zwykłej kakofonii, gdyż wyciągnęli mnie z ośmioosobowej kajuty trzeciej klasy do pierwszo klasowego salonu, bym im coś zabębnił na pokładowym pianinie. Bębniłem więc wytrwale, fałszywie i głośno, że aż delfiny płynące przed dziobem statku zanurzyły się w głęboką toń oceanu, a ptaki uciekły z krzykiem pod niebo. W ciągu dnia, całe to pierwszo klasowe towarzystwo wylegiwało się na leżakach, machało wachlarzami, lało strumienie potu, stękając przy tym żałośnie. Gdy zbliżał się mrok, na statku budziło się życie towarzyskie, a do jego szybkiego budzenia przyczyniała się owa piękna Ona, szalejąca za tańcem.  Przeleciawszy co młodszych partnerów, obskakiwała coraz to starszych. Aż wreszcie zapas tancerzy podróżujących pierwszą i drugą klasą nie na długo jej wystarczył i w swym zapale tanecznym wylądowała u nas. Wyciągane przez nią dziadziska były stare, głuche tak, że już po dwóch przechyłach i kilku taktach walca padały powrotem na swoje leżaki. Niektórzy spośród nich, dręczeni podagrą, grozili nawet grzmotnięciem na dechy kolebiącego się pokładu. Zostaliśmy już tylko my dwaj. Tańczyliśmy i tańczyliśmy jak w wampira okiem zadanym transie. Do koła pachniało perfumami zmieszanymi z wiatrem. Pokład, na którym tańczyliśmy, raz się pod nami zapadał, tak ze spleceni w objęciach lecieliśmy w jakaś słodka przepaść, raz znów podrzucało nas ku niebu w górę. Chwiejba miotała pokładem tak wielka, ze już nie panowaliśmy nad tańcem, lecz zataczaliśmy się bezwolnie jak w szatańskim młynie … kręciliśmy się w kółko niczym chochoły. W miarę tańca i chwiejby zbliżaliśmy się do brzegów rzeki niczym chochoły.  W rytmie walca wpłynęliśmy do jakiegoś portu. Chcąc nie chcąc załadowaliśmy na plecy nasze tornistry i niepewnym krokiem schodziliśmy na odrutowana przestrzeń i z bijącym sercem przekraczaliśmy próg gmachu tutejszej straży granicznej. Przy biurku zobaczyliśmy barczystego draba o twarzy masowego mordercy. Pomrukiwał groźnie, zaczęliśmy się pocić, wszak nasz los był w jego gestii. Już chciał  wyciągnąć rękę,  gdy właśnie w tej samej chwili wrąbało się w drzwi przeznaczenie w postaci naszego ulubionego Japończyka z łajby.  Powstało jakieś zamieszanie i z miejsca wyczuliśmy, że coś się nagle zmieniło. Na oko był taki sam jak poprzednio, ale z jego wnętrza promieniała ku nam inna atmosfera, fluid może albo inne draństwo. Jakiś las żółtych rączek wniósł do środka mumię i postawił w rogu gabinetu, rozpoczęła się żywa paplanina melodyjnym językiem, tylko ta melodia była bardziej gwałcąca uszy niż kojąca serca. Mumia wyglądała jakoś tak naturalnie, i nasze przerażenie tez było dość naturalne. No tutaj wszystko było możliwe, wątpliwe, dopuszczalne i wymagało zbadania. Namolnie staraliśmy się dociec co takiego stało sie i w tym wszystkim stopniowo zaczęliśmy okazywać się przesadnie natrętni, nachalni i ujawniły się w nas skłonności pasożytnicze, zamiast sami się postarać w tych dociekaniach, usiłowaliśmy żerować na naszym sympatyku. Z tego, co udało nam się wyłapać angielszczyzna wynikało, że nieboszczyk był świeży. Za mumie robił  przez to, że po wierzchy był woskiem wysmarowany na gorąco. Zabity jakoś zwyczajnie bez szkody dla zdrowia, śladów miał mało wiec chyba zaduszony łagodnie, a formalinę miał w sobie wszędzie, wiec stał przyczepiony do deski w pionie. Wypowiadana przez Japończyka zarówno treść jak i forma ogłuszyła nas na dobrą chwile : otóż nieboszczyk pójdzie sobie do prosektorium i tam zostanie pokrojony – takie to proste.

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz