Rejs4
Tagi: wspomnienia
21 czerwca 2014, 18:59
Pamiętam słoneczny dzień, w którym , mój przyjacielu, przyprowadził do mnie swoją siostrę. Dzwoniła już wcześniej, akurat w chwili, kiedy wreszcie mogłem włączyć procesy myślenia, i zacząłem rozważać sprawę penetracji obrzeża umysłu i niemalże czułem jak depcze już zwoje mózgowe. Twoja siostra postanowiła sobie zostać poetką. Tworzyła w pocie czoła i żebrała, abym poprawił te wstrząsające knoty, co było o tyle ciekawe, że w jej dziełach nie było czego korygować. Grzecznie próbowałem dać jej do zrozumienia, że powinna zając się czym innym… zgodziła się i napisała nowelkę. O rany!!! … wypracowania wyjątkowo tępych dzieci stanowią, w porównaniu z jej opowiadaniem, istne arcydzieła, a i to jeszcze, te dzieci musiały by mieć niewydarzonych nauczycieli. Pomijając już kompletny brak treści, całe opowiadanie o niczym, ani jedno zdanie nie zostało napisane gramatycznie. Jedno, co mogę pochwalić …to ortografia. Nowela zezłościła mnie ostatecznie i poradziłem jej, by pisała o naszych podróżach. Jak zwykle zadzwoniła i skamlała błagalnie o spotkanie. Przyszliście jednak hurtowo. Trzeba przyznać, ze twoja siostra ma poczucie odpowiedzialności, ale ta odpowiedzialność nie jest jej mocna stroną.
Ostatnio nic nie napisałam – wybuchła na wstępie – mam kłopoty chyba, z natchnieniem u mnie jakoś tak krucho. Usiadła na krześle i dziwnie skamieniała. Ja zbierałem myśli, obserwując ją bacznie. Nagle przestała prezentować sobą rzeźbę, pokręciła głową. Procesy myślowe uległy w niej gwałtownemu zahamowaniu. Bystrość umysłu nigdy nie objawiała się w niej z Nienacka, ale przynajmniej zmienił się jej wyraz twarzy. Zrobił się odrobinę mniej tępy , a za to więcej zatroskany. Zaczęła się pocić. Wyglądało na to, że zmuszam ją do ciężkiej pracy ….Przepisywać gotowe słowa, to nie wymyślać zawiłych opowieści o niczym. Zastanawiałem się, od czego zacząć snucie kanwy.
- Powinniśmy pociągnąć wspomnienia do naszej przygody na łajbie – wyrwałeś mnie krzykiem z zadumy – może Japonia, bez Japonii, na którą dopłynęliśmy po sztormie. A tak, to była niesamowita przygoda. Pamiętam jak zaraz po zacumowaniu, na statku pojawili się jacyś żółtoocy wojownicy, tacy niscy samuraje jak gdyby, i przywoływali nas na uroczystą rewizję wszystkich posiadanych dokumentów. Dwóch karzełków próbowało nas prześwietlać na wylot świdrami swoich skośnych oczu. Jakaś żółta łapa wpakowała nam dwa stemple do paszportu, i głębokim ukłonem oznajmiła koniec rewizji. – Co za uprzejmy i gościnny naród – pomyślałem i nie tracąc czasu, rzuciłem się pędem w stronę kajuty, aby przed zejściem do miasta wyglancować buty i – jak zawsze – skropić wodą kolońską. Ubrani i pachnący z gracją rączych sarenek, biegniemy na trap, aby po tygodniu uwiezienia w żelaznym pudle, rzucić się szczupakiem w Wiśniową Krainę. Na trapie jednak, głębokim ukłonem, powitał nas karzełek, który złapał nas za kapoty i prosił o Czerwoną kartkę. Tknięty złym przeczuciem, udawałem osobę od dziecka głuchoniemą i pchałem się śpiesznie do wyjścia, a ten – głębszym ukłonem – zagradzał nam drogę. Zapytałem więc, na zasadzie zagadania, jaka czerwona kartka?, poco czerwona kartka?, dlaczego nie niebieska, zielona ? dlaczego jak na złość czerwona?. A ten, na taki odstrzał pytań, zdjął z pasa karabin, i bijąc nadal pokłony oświadczył, ze bez czerwonej kartki nie ma wyjścia, przejścia ani zejścia. –Świnia – skończyłeś ten dialog trafnym słowem. Pobiegliśmy na drugi koniec statku, do szacownego mandaryna. Jak zwykle, siedział napchany ryżem po uszy, nadęty tak, że zrobił mu się drugi podbródek… pomyślałem, że pewnie też chrapie tak, że można ogłuchnąć. Zwariowany i stary bałwan zafascynowany żarciem. Pyszni się cechami swojego charakteru, z których nie zdaje sobie sprawy. Był postrachem krawców. Miał na sobie koszulę, która kiedyś była biała, zmiętą i bez guzików, z wytartym kołnierzykiem i obciętymi rękawami, drelichowe spodnie pomarszczone jak noga słonia i w dodatku o wiele za krótkie, do tego wełniane skarpetki we wzorek romba, oraz płócienne buty bez sznurowadeł. Nie golił się już chyba tydzień. Wyglądał, jakby już dawno pozbył się nawyku wyrażania czegokolwiek. Wysłuchawszy naszych opowieści o zajściu na trapie, odparł, że bez wiz nic nam poradzić nie może, zapytał – Czemu nie wzięliście wiz?
Zacząłem tłumaczyć, że po drodze nie było konsulatu, a na wysłanie paszportów, nie starczyło czasu.
- No dobrze, ale czemu nie wzięliście wiz? – pada to samo pytanie
- no przecież mówię, że nie było waszego konsulatu…..
- Hym, ale czego nie wzięliście wiz? – powtarza to samo jak naładowany pytajnikiem, który się zaciął
Bałwan! – pomyślałem, ale siląc się na uśmiech, powtórzyłem raz jeszcze. Mandaryn pokiwał głową, jakby nareszcie pojął sens naszej rozpaczy, po czym rzekł - Tak, panowie. Ja wszystko rozumiem, i bardzo się cieszę, ale pytam, dlaczego nie wzięliście wiz? O Ziemio, rozstąp się przede mną, bo grzmotnę go w gębę!. Jeszcze raz sylabizuję to samo, ze nie było konsulatu … itd. Wreszcie dał wymowny znak, że łapie wszystkie moje myśli, a potem oświadcza, że nadal nie wie dlaczego nie wzięliśmy tak potrzebnych wiz. Nastała chwila kłopotliwego milczenia, gdy nasz mandaryn oświadczył, że jedyną rzeczą jaką może dla nas zrobić, jest zlecenie rewizji naszego bagażu. Tego już było dla nas za dużo. Gdy naładowani wściekłością jak bomba wpadliśmy do naszej kajuty, czekało tam na nas trzech mocno podejrzanych drabów, którzy skłoniwszy się nisko do ziemi, prosili o położenie na stole wszystkiego, co mamy . Ich drobne, żółte pazurki uwijają się przez kilka minut, jak jadowite pająki wśród kłębów koszul , bluz, spodni i dziurawych skarpetek, następnie skłonili się nisko i wyszli. Zaczęliśmy domagać się, aby umożliwiono nam telefoniczny kontakt z ambasadą. I tu był problem, gdyż telefon zainstalują na statku dopiero jutro. No cóż musieliśmy czekać do jutra. Postanowiliśmy posiedzieć obok umięśnionych marynarzy i zabić trochę czasu międzynarodową konwersacją. W ten sposób dowiedziałem się, że istnieje ponad dwadzieścia rodzajów kartonów. Jest gruby, ciepły karton pod plecy, jest giętki i odporny na wodę, taki przeciwdeszczowy, jest karton miękki i puchowaty pod ubranie, jest taki, który się dobrze i długo żarzy, są też kartony bezpańskie, są też kartony mieszkalne, które lezą na ulicy, wyglądają na bezpańskie ale nimi nie są. I tak zbliżała się noc, leżałem i błądziłem myślami, co pomaga, kiedy człowiek chce pospacerować po własnej pamięci. Mija noc. Rano zobaczyliśmy jakieś druty, pobiegliśmy do mandaryna. Telefon był, ale jego nie było. Był za to jego zastępca, pełniący rolę gryzipiórka okrętowego. Poprosiłem o książkę telefoniczną. Leniwie poklepał się dłonią po otwartych ustach, co było mistrzowskim sposobem okazania bezczelności i znużenia. Leniwie podał mi ogromną biblię, wypełnioną japońskim maczkiem… hieroglifów, oddałem mu ja powrotem, z prośbą, by to on odszukał nam numer. Wziął …jego ręce zdawały się żyć swoim życiem. Porysowana zmarszczkami twarz przybrała posępny wyraz. Odrzekł, że owszem, uczył się wiele lat sztuki pisania i czytania, owszem jest w tym mocny, i pełni funkcję pisarza, ale aż tak zaawansowany, aby w tej grubej książce znaleźć odpowiedni numer, jednak jeszcze nie jest. Znowu czekamy. Przyszedł nasz mandaryn, wyszukał numer i nawet wbijał numerki, aby dodzwonić się… oczywiście, bez rezultatu. Obiecał, że może jutro uda się załatwić adres. – Oby Cię potrzęsło – kląłem już całą szerokością gęby, choć po niewczasie zdałem sobie sprawę, że klątwy grożące jakimkolwiek „ trzęsieniem” są – gdzie jak gdzie – ale na wyspach Japonii cholernie niebezpieczne. Zatem znowu czekamy, nawet już bardzo cierpliwie, bo już mamy wprawę. Następnego dnia przychodzi do nas przedstawiciel biura podróży i kurier carski w jednym. Powitał nas w języku niemalże francuskim. Więc ja też, w języku niemalże francuskim opowiedziałem mu, co nas boli, widziałem, że od czasu do czasu potakuje, lub współczuje grymasem. Gdy już skończyłem swoją mowę, nasz gość oświadczył w języku bez mała angielskim, że nie śmiał mi przerywać, choć z braku znajomości języka francuskiego – nie zdołał zrozumieć treści i poprosił o powtórzenie mowy w języku angielskim. Upadłem całym ciężarem na ławkę, po czym rzuciłem się w wir składni angielskiej. – Zrozumiał czy nie zrozumiał – oto jest pytanie. Chyba co nie co właziło mu do mózgu, bo w końcu rzekł, że dołoży wszelkich starań, by nam pomóc skołować adres konsulatu. Popatrzył na stół, na którym stały talerze z niedojedzonym obiadem, i zapytał – czy będziemy to jeszcze spożywać, i czy pozwolimy, by on te resztki spożył. Pozwolenie mu na zjedzenia resztek było złym pociągnięciem taktycznym. Bo zjawił się następnego dnia bez adresu i wykazał gotowość spożycia resztek, o ile miałyby się zmarnować. I tak dopiero po czwartym z rzędu poczęstunku resztkowym, wręczył nam adres. Nic to nie dało, gdyż obchodzono uroczystości cesarskie i chwilowe zwiedzanie nie jest możliwe. Mało tego, wywieźli nas małą łodzią na jakaś zieloną wyspę- dżungle, w ramach rekompensaty. Powiesiliśmy hamaki i bujaliśmy się, bo co innego mamy robić. Mieliśmy do wyboru albo coś upolować, albo odpoczywać i w trakcie odpoczynku umrzeć z głodu. Siedzieliśmy cicho, lub mówiliśmy szeptem, na granicy słyszalności. Nagle coś zaczęło skrzypieć i chrzęścić. – Udajemy, że nas tu nie ma – niemal wrzasnąłeś szeptem – bo nas zjedzą .. Mrówki – odpowiedziałeś na moje pytanie zadane w myślach. Pod nami szedł rozłożysty, dobrze zorganizowany, krwiożerczy i głodny dywan czerwonych mrówek. Chrzęsty, które słyszeliśmy pochodziły od węża, który zwijał się w konwulsjach przedśmiertnych. Umierał wyżerany od środka. Mrówki maszerowały metodycznie przez jego wnętrzności i opróżniały go ze wszystkiego, co jadalne. Przy naszym ostatnim pechy, nie zdziwiłbym się, jakby jedna z mrówek wpadła na pomysł spojrzenia w górę … jednak nie, i to uratowało nam życie. Pamiętam, jak pędem ruszyliśmy do łodzi.
Dodaj komentarz