Rejs 2


Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
11 czerwca 2014, 12:09

  Rejs 2

Pamiętam dzień, w którym przyszedłeś do mnie, ciągnąc za sobą kuzyna. Przyjechał do Ciebie w odwiedziny, a Ty nie miałeś pomysłu na zorganizowanie mu czasu. Jak to dobrze, że kuzyn to Twój całkowity kontrast. Widzę , że nigdy nic nie robi pośpiesznie. Przewlekle usiadł na wystawionym przeze mnie krześle. Nawet następne nieskomplikowane czynności np. zdjęcie czapki i wytarcie ciemnych, rzedniejących włosów, wykonywał nieśpiesznie, z taka długością, by uniknąć wszelkich niekoniecznych i zbędnych ruchów. Można było wyczuć, że ten spokój i opanowanie, ta niewystudiowana oszczędność ruchów są nieodłącznymi cechami charakteru tego mężczyzny. Jak zmierzaliście w moim kierunku, dało się zauważyć , iż szedł w szczególny sposób – bardzo cicho, jak kot gotowy do skoku na kanarka ze złamanym skrzydłem. Gdy mówił miał cichy, opanowany głos, bez wysiłku, co stanowiło dopełnienie jego chodu i sposobu bycia. Widać, iż mimo tego, ze jest Twoim kuzynem, pozostał jeszcze przy w miarę zdrowych zmysłach.

- Ja też jestem opanowany – wycedziłeś mi jadowicie

Rzeczywiście można powiedzieć, że bił od Ciebie kamienny spokój. Miotałeś się na krześle niczym owsik na wylocie jelita, oczekujący na dawkę słodyczy, która uratuje go przed wylotem w nieznane. Stawiałeś na stole szklankę i odstawiałeś powrotem, rozglądałeś się po przeraźliwie czystym stole, zabrałeś mi popielniczkę, wywaliłeś pety, wytarłeś i schowałeś do kieszeni tylko po to aby wyjąć przy następnej kolejce zajarki. Błądziłeś bezsensownie wzrokiem,  który z za okularów bez oprawek, wyglądał groźnie. Wiem, na imię masz Bożydar, zawsze usiłuję o tym nie pamiętać, może byłeś darem bożym dla swoich rodziców, ale jakiś umiar w tej kwestii należało jednak zachować.  Co na litość boską można zrobić z takim imieniem we współczesnych czasach, pasowało raczej do oręża w dłoni i zbroi na piersiach a nie do telefonu na przykład. W tym miejscu moja dusza złapała okazję do refleksji i wczepiła się w nią pazurami. Pamiętam dzień, w którym płynęliśmy łajbą wśród drobnych raf koralowych. Panował ogromny spokój. Była to cisza, która przynosi wielki upał i wzrost wilgoci, kiedy to pot, po każdym wypitym łyku napoju zlewa ramiona i całe ciało. Wszyscy czekaliśmy z utęsknieniem na jakiś stały ląd. Było to oczekiwanie, które jakby rozciągało włókna nerwowe człowieka na kole tortur, które co godzinę obraca się kawałek, i jeśli to oczekiwanie szybko nie dobiegnie końca, nastąpi coś jeszcze gorszego.  Będzie to nie tylko koniec oczekiwania, lecz najprawdopodobniej koniec wszystkiego. Łajbą telepało we wszystkie możliwe strony. Tak to bywa, tydzień ma siedem dni, każdy dzień dwadzieścia cztery godziny, a godzina sześćdziesiąt minut. Nawet minuta może trwać długo, jeśli czeka się na to, co nieuniknione, kiedy wiadomo, prawa losu działają coraz bardziej, ze nadejście końca już dłużej nie odwlecze się. A wnętrzności dawały znać . Ty oczywiście wychyliłeś się za burtę jako pierwszy, i w radosnym uniesieniu puściłeś przysłowiowego pawia. Biedaku, nawet nie miałeś w pobliżu czyjegoś rękawa, aby bezceremonialnie obetrzeć resztki ściekającego soku trawiennego, który wyskoczył z twej paszczy z prędkością światełka, w celu odpłynięcia na fali. Żadna nawet najmniejsza chmurka nie plamiła modrego nieba. Żaden nawet najmniejszy zefirek nie marszczył lustra wody. Po tak gładkiej wodzie można by płynąć bez obawy i nie czułoby się przy tym żadnego bujania. Nasza łajba dalej zataczała się slalomami z burty na burtę, jakby była pijana. Nasze dotychczasowe piekło zmieniało się w grobowiec. Stary opasły marynarz próbował walczyć z Warkami w celu wypowiedzenia słowa tak, by z buzi nie wypadło treściwe śniadanie. Głos miał szorstki i autorytatywny, jego nabrzmiała twarz stała się żółtozielona jak niedojrzała cytryna i nie zmieniała koloru. Zastanawiałem się, a nawet kusiły mnie zakłady, kiedy wyrzuci z siebie resztki pożywienia, które tak skrzętnie starał się przetrzymać. Ciekawe czy zrobi to teraz, czy też jeszcze powalczy?!. Na takich to zbożnych rozmyślaniach, bujających w takt chwiejby, miedzy problemami życia i problemami śmierci z przyczyn kołatań żołądkowych mijał dzień monotonnie. Marynarz z za steru ostro walczył z prawami ziemskiej grawitacji, i podobnie jak ten stary, od czasu do czasu, przeginał się adekwatnie do steru z pytaniem czy wyleci?, czy jeszcze trochę pobuja?!. Musiało gdzieś istnieć powiązanie, punkt styczny, między tymi dwoma – coś, co powodowało przeskok jednej osobowości w drugą. Sternik potrząsnął z niecierpliwością głowa, na która składały się zarówno niepokój, jak i rozdrażnienie. Zwinął dłonie w trąbkę, już myślałem, ze finisz walki, a on zawołał – ląd!!! Bezszelestnie schodziliśmy w blask rozpoczynającego się mroku. Na nogach miałem lekkie pantofle, na piersiach bluzkę szeroko rozpiętą, a w sercu nadzieję na żołądkową ulgę. Nareszcie chwilowa przerwa w męczarni, mały zastrzyk spokoju, biała flaga dla organizmu. Wszyscy wyruszyliśmy wolnym i niedbałym krokiem, każdy w swoja stronę. Ja szedłem jak ten pijany marynarz,  z rekami zatopionymi po łokcie w kieszeniach. Ty pełzałeś za mną. Widzisz możemy tłuc się bez celu po dziurawych brukach przez kręte, ciemne ulice, przez podejrzane zaułki i dziko rozśpiewane knajpy. Radość, że organizm nie oddał  swojego zapotrzebowania na kalorie, była wręcz niewyobrażalna. Mogliśmy skręcać w lewo albo w prawo. Mogliśmy wyśpiewywać sobie do  woli basem najbardziej charczącym, najbardziej sprośne piosenki. Mogliśmy z głowami wspartymi na łokciach siadać na poręczy mostku i spluwać przed siebie, w bok i za siebie. Mogliśmy wszystko co przyjdzie do głowin naszych. Mogliśmy być włóczęgami!. Nie mieliśmy tam nikogo i nikt nas nie znał. Nie musieliśmy się kłaniać i zważać, by się w czas odkłonić. Nie było obawy, że wyrośnie ktoś, kto by się nami gorszył i nas obgadywał. Wszystko cudze, ale niby nasze, wszystko obce, ale dziwnie bliskie. Cała ta wyspa, jak długa i szeroka, stała dla nas otworem. Korzystając z tej rajskiej swobody biegamy jak małe dzieci..Ty nawet podskakujesz jak konik polny …a co?, wolno Ci … czas jest jednak nieubłagalny. Wracając na łajbę, na to cmentarzysko pijanych zwłok, spotkaliśmy jednego z tubylców. Gębę miał gładką i nijaka a nos podobny do kluski, jakby to określić … Taka długa miękka kluska, ale nie był długi, był prawie normalny, tyle że bez chrząstki i kości, uformowany z ciasta. Był jakiś taki posępny i widać obłudny. Litość mnie szarpnęła. Kręcone, czarne loki przyklejały mu się do czaszki i czoła. Już nie wiem, czy uśmiechnął się zalotnie, czy był to taki grymas. Popatrzył na nas ukradkiem, odwrócił się na bosej piecie i umknął przed siebie między drzewa, czy też na nie. Nie miałem czasu analizować, gdyż pora była w dalszy ruszyć  rejs.

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz