Najnowsze wpisy, strona 2


Rejs 40
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
28 maja 2015, 20:07

 Z wodą do picia nie mieliśmy na ogół kłopotów, nasza siła robocza nauczyła nas jak rozpoznawać liany, z których po przecięciu tryska chłodna, w smaku znośna i sterylna woda. Wystarczyło z takiej liany wyciąć odcinek o długości nie całego metra i trzymać go nad pochylona do tyłu głową a woda lała się ciurkiem, ze aż trudno było nadążyć przełykać. Niestety był dzień, w którym nie było takiej wododajnej liany, było natomiast pod ręką źródełko, z którego tryskała dość klarowna woda. Zamiast pobiec do lasu po lianę, skusiliśmy się obaj na ta apetyczną wodę „źródlaną”… no i za karę biegaliśmy do lasu w sposób wykraczający daleko poza możliwości literackiego opisu. Za dnia to jeszcze pół biedy, bo człowiek ma pewność, że   siada tylko na krótko i za chwile wstanie. Ta sama sytuacja w nocy jest zgoła inna. Leżąc na łóżku przypomniałem sobie, iż nie dalej jak wczoraj rano tuż obok naszego domku były odciśnięte w błocie ogromne ślady pazurów tygrysich. Leżąc na łóżku, człowiek zdaje sobie sprawę, ze i tej nocy tygrysy zwabione zapachem padliny buchającej z kuchni naszego obecnego kucharza krążą za ścianami domu jak amen w pacierzu. Leżąc na łóżku, wiedziałem dobrze o tym wszystkim, a jednak stwierdziłem, że -  czy chce, czy nie muszę opuścić to łoże, muszę wyjśc na werandę, zejść z niej i zagłębić się  w dżungle na tyle, aby stan sanitarny osiedla nie uległ pogorszeniu. A zatem musiałem dźwignąć się z łóżka i iść. Zszedłem z werandy w noc czarną jak smoła, człapałem po błocie, po którym jeszcze dzień wcześniej człapały tygrysy .. no i wreszcie … siedziałem już w samotności tam, gdzie literatura piękna traci prawo wstępu. A gdy tak siedziałem, myśli dręczyły mnie takie: Śmierć w paszczy tygrysa – owszem,  nie można zaprzeczyć – jest śmiercią romantyczną i dla ofiary rozszarpanej tą paszczą wypada nawet twarzowo. Taka śmierć opiewają już nawet poeci! No dobrze! Rozumiem! Ale ofiara jeszcze na chwilę przed zgonem powinna trzymać  przynajmniej kawał dzidy w dłoniach i powinna być zwrócona do tygrysa twarzą!  A tutaj… w krzakach… w mojej sytuacji? Toć nawet najgorszemu wrogowi nie można życzyć tak mało romantycznej śmierci.. Wystarczy bowiem, ze ofiara nie stoi, lecz mało efektownie siedzi, ze zamiast dzidy dzierży w dłoni kawałek papieru i że tygrys podchodzi do skoku nie od strony twarzy … a o takiej śmierci nie odważy się napisać nawet najbardziej wybredny poeta! Picie wody ze źródełka doprowadziło nas nie tylko do rozstroju żołądka ale i do febry .. i to obaj, i to jednocześnie wtedy polegliśmy.

Rejs 39
Autor: oryginalna42
Tagi: psychologia  
09 maja 2015, 17:03

 Moje skórzane trzewiki obrosły tak gęsto pleśnią, ze wyglądały jak pluszowe zabawki. O kupieniu nowych nie mogło być mowy. Cały problem sprowadzał się do tego, kto będzie działał szybciej: nasz pracodawca, który miał przysłać buty pocztą, czy tez miejscowe grzyby pleśniowe, które pracowały dniami i nocami bez przerwy. Robiliśmy pomiary nad rzeką oddalona od naszego pałacu ok. 3 km,  gdy dotarliśmy do małego strumyka wpadającego do rzeki, nasi pracownicy zaczęli robić jakieś dziwne miny i ociągali się z wchodzeniem do wody. Przeszliśmy my jako pierwsi na druga stronę strumyka. Poganialiśmy krzykami resztę , aby poszła w nasze ślady. Cała nasza ekipa stała stłoczona nad wodą, ich miny nie były już tajemnicze ale wystraszone, wręcz przerażone i wrzeszczące. O dziwo do oponentów przyłączył się też Piętaszek, który jednym zagadkowo brzmiącym słowem, próbował uzasadnić ten zbiorowy opór. Pomyśleliśmy, ze chodzi o jakiegoś kierownika złego dycha Mun, który może grasuje w tych stronach. Piętaszek zaprzeczał jednak i twierdził , że to coś gorszego. Wyjaśnił, że to ni mniej ni więcej jak po naszemu „trąd”, a miejsce, na którym staliśmy po przekroczeniu strumyka, było niczym innym, jak upiornym gettem, dożywotnią klatka dla ludzi ..trędowatych! Gnieździło się tam ponad stu chorych wygnanych ze wszystkich okolicznych wiosek. Krewni chorych przynosili im koszyki z jedzeniem, i stawiali je tylko na brzegu strumyka. Chory czołgał się po nie przeważnie nocą i na czworaka. Tak nas pouczył Piętaszek. Wracaliśmy na drugi brzeg strumienia z tak zawrotną szybkością, ze aż woda pryskała. Potem staliśmy chwile i zastanawialiśmy się, w którą to stronę płyną jej mętne, trądem zakażone nurty. Nie było cienia złudzeń. Te nurty rzeki, w których trędowaci moczyli swoje kikuty, płynęły prosto w stronę naszego domu . no nic musimy poczekać aż minie czas inkubacji , a może to nastąpić za 5 lat, 10 a może i 20. Nie można nam się chyba było dziwić, ze od tej pory w każdym zaczerwienieniu skóry i w każdym spuchnięciu czegokolwiek widzieliśmy od razu pierwsze objawy trądu. A tych zaczerwień i spuchnięć było znacznie więcej niż miejsc wyglądających jako tako normalnie. Całe setki bąbli rozmieszczonych gustownie po różnych częściach ciała przez mnożące się stale moskity. Pięknie zainfekowane rany po kolcach i cierniach w bogatym wyborze. Brodzące krwią dziury w solidnym wykonaniu pijawek. Kilka efektownych wrzodów, świadczących o nocnej działalności pająków. Do tego wszystkiego dochodziły kleszcze, które siedziały całymi tygodniami pod skórą próbując nas przechytrzyć…

Rejs 38
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
02 maja 2015, 20:33

 Pracowaliśmy nad tajemniczą rzeką. Wykonując jej pomiary zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że pracujemy w miejscu niezmiernie newralgicznym, w miejscu gdzie cywilizacja styka się w sposób niebezpieczny  z tzw. dzikością. Pamiętaliśmy  też, że panowie dzicy maja zwyczaj wyskakiwania zza drzew i strzelania zatrutymi strzałami, które po kilku minutach Przenosza człowieka na łono Abrahama. Niepokoił nas fakt, ze nad rzeką pojawiały się coraz częściej jakieś nagie postacie, a potem jakby zapadały się pod ziemię. Piętaszek nas poinformował, że to ludy, które wpuszczają obcych na ziemię, ale nie lubią ich wypuszczać. Incydenty graniczne wisiały w powietrzu i nie długo było czekać aż wybuchną. Pewnego dnia zwijałem się nad rzeka i zobaczyłem, że tam gdzie był kołek była dziura w ziemi , bo czyjaś buntownicza ręka wyrwała kołek i rzuciła go w krzaki. Zabrałem swój znaleziony kołek i pobiegłem do następnych kołków, które wcześniej wbijałem. Jak rzeka długa i szeroka, nie było już żadnego kołka, ba nawet ktoś skrzętnie  pozasypywał dziury. Wybuchła wojna!!!. Wyruszyłem do wioski, która była najbliżej. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą Piętaszka i oraz dwudziestu krzepkich robotników. Już po stu krokach podbiegł do mnie jeden z kulisów i przydeptując z nogi na nogę klepał się po brzuchu –E!, E! – zawołał i nie czekając na udzielenie urlopu okolicznościowego,  pobiegł w krzaki. Jakoś długo nie wracał, więc odpisałem go z żalem w straty wojenne. O dziwo – podbiegł drugi z takim samym okrzykiem i poszedł w ślady pierwszego. Nie koniec było na tym, bo w ciągu następnego kwadransa, cała moja drużyna topniała w oczach. Gdy zbliżyliśmy się do celu, ulotnił się w krzaki nawet Piętaszek – zamiast na czele sił zbrojnych – wkroczyłem do wioski jako osoba cywilna i samotna jak kołek. Miejscowy szaman, z dzida w ręku wyszedł mi na spotkanie, a dobra setka dzikusów, zbrojnych w takie same dzidy, wlokła się za nim. Po krótkim męskim powitaniu – E! – wyjąłem przed siebie kołek i cisnąłem go pod nogi szamana. Zapytałem czy to on kazał wyrwać kołek, a on mi na to, że tak owszem on. Podczas kłopotliwego milczenia, całe stado zbrojnych otoczyło mnie powoli wciąż coraz ciaśniejszym kręgiem, tak ze dokoła mojej bezbronnej osoby powstał idealny wianuszek utworzony z brązowych brzuszków, kudłatych czupryn, spiłowanych zębów dzid, kusz i tasaków.  Na pytanie czemu wyciągają kołki, odpowiedzieli, ze to ich ziemia i tyle. Przez pierścień wojowników przedarła się jakaś starsza pani i jak ta Kasandra, zaczęła przepowiadać mi zemstę wielkiego ducha, za bezprawne dziurawienie jego ziemi Zacząłem próby podziałania na szamana i jego Kasandrę metodą perswazji, robiąc w tym celu minę niemalże anielską. Uśmiechałem się nie tyle wesoło co głupkowato, giąłem się w ukłonach i nic. Szaman sadząc po minie osłupienia – nic nie zrozumiał, Kasandra gibała się na boki zadumana a wianuszek coraz bardziej wysuwał dzidy. Jak nie zacznę pyskować, bez większego ładu i składu i to w różnych znanych mi językach …Kląłem dobitnie i głośno. Już po 5 minutach cały otaczający mnie wianuszek zbaraniał na tyle, ze mogłem śmiało wyrzucić do przody obydwie ręce, mogłem rozgarniać nimi na lewo i prawo las włóczni i mogłem dumnym, a nawet wręcz paradnym krokiem opuścić plac boju.

Rejs 37
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
29 kwietnia 2015, 18:45

 Nawet wracając po pracy złe duchy niedawany spokoju. Nasz nieszczęsny pojazd został od góry do dołu zasikany ulewą, co nie ułatwiało zapuszczenia motoru, a w wklęsłościach nieco już sfatygowanych poduszek stały głębokie jeziora, co nie ułatwiało komfortu jazdy. Na domiar złego potężny pień drzewa, zwalony przez burze, uznał za stosowne ułożyć się na wieczny spoczynek akurat w poprzek naszej jedynej drogi.  Na szczęście miałem pod ręką ekipę ponad 20 ludzi, którzy bądź pchając, bądź biegnąc z boku, bądź też wskakując raz po raz na pojazd, asystowali w drodze do domu. Po zatrzymaniu się tuż przed przeszkodą, krzycząc na dzikusów, sam zacząłem się przykładać do pnia, aby go wspólnymi siłami odsunąć. Jakże jednak było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że ekipa – zamiast spieszyć mi z pomocą – stała przerażona w miejscu, a nawet zaczęła cofać się do tyłu. Krzyknąłem jeszcze raz, ale efekt był taki, ze ekipa pognała w las. Jedni, co bardziej odważniejsi pouczyli mnie, że drzewa zwalonego przez złego ducha burzy nie wolno ani przesuwać, ani też rąbać tasakiem. Zacząłem szukać możliwości objechania zwalonego pnia. Niestety bez powodzenia, gdyż po obu stronach drogi stały grube drzewa i krzaki. Próbowałem pień usunąć sam przy użyciu długiego i grubego drąga, który bez oporu wycieli mi w lesie moi towarzysze. Niestety bez powodzenia. Mimo prawa dźwigni pień ważył za dużo, a moja osoba za mało. Pozostała mi rozpaczliwa próba zbudowania czegoś w rodzaju pomostu, który umożliwi przejechanie auta pod leżącym pniem. Kazałem więc ekipie wyciąć całe masy przeróżnych drągów, gałęzi i chrustu. Ułożyłem z tego szatański pomost, poleciłem dusze Bogu, zamknąłem oczy … i jechałem. Początkowo czułem, jak wśród trzeszczeń chłodnica zadzierała się stromo ku niebu i przez chwilę zawisa w tej dumnej pozycji. Potem poczułem, jak ta sama chłodnica, z ogromnym hukiem walnęła w głąb przepaści i dość obficie spryskała mnie wrzątkiem. Lada moment miałem rozpocząć zjeżdżanie z przeszkody … gdy nagle stwierdziłem, że oba moje tylne koła pospołu z kiszkami utraciły wszelki kontakt z naszą matką – ziemią i jak głupie kręciły się w powietrzu. Zaraz też poszły tym samym tropem i przednie koła, i cały pojazd, spoczywając swą ramą na zwalonym drzewie, zmienił się w huśtawkę. Nie wiem jak długo trwało by to bujanie, gdyby nie pomoc ekipy. Zakazane przez duchy było w ich przekonaniu tylko dotykanie zwalonego przez burzę drzewo, a nie dotykanie ognistego słonia, który bujał się po burzy na takim właśnie drzewie, bo – choć ostrożnie, aby nie stąpnąć na korę – dźwignęli do góry jego biedny kuper i niemal w rekach przenieśli nad drzewem. Już zrobiło się ciemno, gdy jeden duch, szczególnie złośliwy, dmuchnął zza krzaka na pojazd tak silnie, że zdmuchnął wszystkie cztery świece w cylindrach i wszystkie żaróweczki w lampkach, łącznie z wysoką gromnicą, bez której nie ruszam się nigdy z uwagi na czarna godzinę. Zresztą nic już nie było potrzebne, rozpętała się tak siarczysta burza, że na brak oświetlenia nie mogliśmy się skarżyć.

Rejs 36
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
27 kwietnia 2015, 21:21

  Mieliśmy taka porę, gdy po dżungli błyskały burze i spadały krótkie, ale rzęsiste ulewy. Wyruszając do pracy nie mieliśmy pewności,  czy nie spadnie na nas taka ulewa. Musimy pytać duchów jakie niespodzianki zgotuje nam niebo. A duchów tych – jak stwierdziliśmy – przybywało niepokojąco dużo. Nasi robotnicy po przeminięciu beztroskiej pogody i pojawieniu się pierwszych błyskawic zdradzali coraz większą pobożność i robili, co mogli, aby udobruchać duchy. Jedni stawiali dla nich miseczki z ryżem, inni wieszali na drzewach jakieś kolorowe klapki, przy których od czasu do czasu zasiadali w kucki i mamrotali zaklęcia. Jeszcze inni wkładali do rzeki jakieś gliniane Garki, z których bił taki fetor sakralny. Dzikusy wręcz panicznie bali się błyskawic. Miejscem bogobojnych praktyk był też cmentarz. Składał się on z kilkunastu stożkowatych kopców o wysokości około 3 metrów, a w każdym takim kopcu spoczywał nieboszczyk. Ze szczytu kopca wystawały 4 drągi artystycznie rzeźbione, które podtrzymywały malutka budkę wyciosaną z drewna. W budce znajdowały się miseczki z zapasem ryżu przeznaczone dla duchów, a pod budką wisiała szczęka bawołu zjedzonego przez krewnych na stypie. Ze szczytu kopca wystawały też bambusowe rury, których dolny koniec wsadzony był w usta nieboszczyka. Obok ryżu stał na kopcu duży dzban, z którego troskliwa rodzina czerpała wodę, gdy przychodząc na cmentarz,  chciała ugasić pragnienie nieboszczyka. Dzięki bezpośredniej komunikacji przez rurkę szła tak szybko i sprawnie, że żaden nieboszczyk nie mógł narzekać na brak napoju po śmierci. Rodzina umieszczała  w grobie, obok zmarłego cały jego  ziemski dobytek w postaci bransoletek, noży, tasaków, kusz, dzid i garnków. Rodzina ta jednak była zdania, że ów dobytek potrzebny mu w grobie tylko przez pewien stosunkowo krótki czas po śmierci. Skoro okres ten minął, niepocieszona rodzina przychodziła na cmentarz z motykami w ręce i wykopywali zdeponowany w grobie dobytek, aby rozdzielić go między siebie w charakterze spadku. Gdy raz lina naszych pomiarów biegła przez środek takiego cmentarza, musiałem bardzo uważać, aby jakimś krokiem na mogiłę nie urazić naszych robotników. Kiedy mój teodolit stanął pechowo tuż nad świeżo rozkopanym grobem ..patrzyli na mnie spode łba i robili miny tak strasznie grobowe, że sam zacząłem lękać się Dychów. Nadciągnęła sakralna burza. Jedynym schronieniem przed ulewą była budka umieszczona na drągach  wbitych do mogiły. Wlazłem na mogiłę i tam próbowałem przeczekać ulewę. Rozhuśtana przez wiatr szczęka bawoła waliła mnie jednak po głowie, a rura bambusowa wystająca tuż przy mnie z grobu nie piła wody deszczowej, lecz wyrzucała z siebie – o zgrozo! – jakieś podejrzane bąble. Czyż więc przy jednoczesnym współudziale błyskawic i grzmotów nie można ulec sugestii, iż to z nieboszczyka wychodzi  przez rurkę coś w rodzaju … ducha?.