Rejs 10


Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
20 lipca 2014, 14:00

 Tak to w tym życiu bywa, gdy zbliża się starość, dusza jak wolny ptak ucieka znowu w dni młodości. W dni młodości, których zepsucie uświadamiamy sobie dopiero teraz.  Przyszedłeś tak cichutko i akurat w chwili wybuchu moich uczuciowych komplikacji. Pamiętasz jak uzbrojeni w spis miejsc pracy udaliśmy się pod ostatni adres. Przed nami pojawiła się furtka a przy niej kłaniający się hindus, który aleja wśród palm i bananów, wiedzie nas do pięknej willi. W górze otworzyło się okno i jakaś autentyczna Meduza wysadziła koafiurę utworzoną z kłębiących się węży, wrzeszcząc, byśmy nie nanieśli jej błota na dywan. Jak się okazało, to nie Meduza a właścicielka willi z papilotami na głowie. Przestraszeni jej krzykiem wycieraliśmy buty o wszystkie napotkane wycieraczki, a było ich około dwudziestu, co nie przeszkadzało, ze po użyciu ostatniej, obtarliśmy jeszcze buty chusteczkami do nosa. Drugiego hindusa spytaliśmy czy pan willi jest w domu, trzeciemu wręczyliśmy bilety wizytowe a czwarty oznajmił nam, ze major jest w domu. Major? Gdybym o tym wiedział to bym się tu nie pchał, nie lubię  generałów, majorów itp. Tamtejszych kreatur paskudzących rzeczywistość. Wspinając się po schodach, jak długi przewróciłem się przez jakieś bydle, które nie wiadomo po co spało tam wyciągnięte w poprzek. Potem otworzyły się drzwi i wyrósł przed nami dość miły szpakowaty staruszek. Zapraszającym gestem wskazał swój gabinet. Powiedzieliśmy, że szukamy jakiejś pracy zarobkowej, że możemy robić wszystko, że możemy biegać z taczkami, dźwigać statywy, rżnąć zielsko, a nawet trzymać parasol. Odpowiedział, że szuka dwóch inżynierów do samodzielnej pracy mierniczej w dżungli, że chodzi o wytyczenie dokładnych granic i umieszczenie na mapie rzek, moczarów i bagien w wioskach dzikich szczepów. Rozsądek Cię wtedy opuścił a jego miejsce zajęły bodźce mniej szlachetne, bo wypaliłeś, że owszem możemy się tej pracy podjąć bez oporu, że 24 tysiące kilometrów dżungli to dla nas fraszka, i że zacząć możemy nawet od jutra. W takiej chwili major poprosił o dyplomy i świadectwa w celu sprawdzenia kompetencji naszych. Zaczęliśmy wtykać mu różne stare, napisane w niezrozumiałym dla niego języku papierki, z nadzieją, ze nie załapie naszego przekrętu. Poprosił o przetłumaczenie, a wypowiedział to tonem, jakiego używa się, gdy ktoś zamiast masłem wysmaruje chleb smarem. Zamierzałem jęknąć, ale zatrzymałem w połowie ten objaw boleści, gdyż kopnięciem mnie pod stołem oznajmiłeś pomysł jaki wpadł Ci do głowy. Bez namysłu wypaliłeś, ze to są dyplomy inżynierskie, a na dowód swej prawdomówności pokazałeś mu zdjęcia, które zrobiliśmy sobie ukradkiem przy studni wierconej na Sudanie, gdy robotnicy mieli wolne. Widać Twoje szare komórki są usłużne, skoro wydobyły te fotki z zakamarków mózgu. Na ten fakt major obiecał rozważyć naszą kandydaturę. Wychodziłem z gabinetu majora jak pijany. Tyle potężnych a sprzecznych ze sobą uczuć szarpało moje serce i sąsiadujący z nim pusty żołądek. I ta dzika radość, że już prawie mamy pracę, i sroga żałość, że jeszcze jej nie mamy, i ta niepewność, że jak już ją dostaniemy, czy będziemy w stanie sprostać. Nic więc dziwnego, że o to bydle śpiące w poprzek schodów, znowu się potknąłem i runąłem na parter jak długi. Tym razem i Ty zrobiłeś to samo. Po opuszczeniu willi biegaliśmy jak szaleni po rozgrzanym asfalcie przez długie godziny i dopiero pod wieczór wróciliśmy do hoteliku. Tam, otworzywszy drzwi pokoju, o mało nie zeszliśmy na zawał. Na naszym krześle siedział nieruchomo jakiś grubasek. Zgłupiałem do tego stopnia, iż dopuściłem się możliwości, że przyszedł do nas w postaci zwłok. Grubasek owy ponoć czekał już na nas dwie godziny, a ten obskurny pokój tak go przytłoczył, ze zasnął. Przyszedł on po nas, bo major zdecydował się nas zatrudnić i chce teraz podpisać umowę. Niecały kwadrans później potknęliśmy się wszyscy trzej o to bydle śpiące na schodach, wpadliśmy do gabinetu i … podpisaliśmy umowę. W drodze powrotnej do hoteliku nabyliśmy w jedynej księgarni jedyny przestarzały już podręcznik o miernictwie. Zaraz po powrocie do pokoju zaczęliśmy wertować pożółkłe kartki. Nie rozumieliśmy wprawdzie ni jednego  słowa, ale wertowaliśmy, bo innego wyjścia w naszej sytuacji nie było. Pociąg wiózł nas na miejsce naszej pracy. Wertowaliśmy książkę coraz gwałtowniej, coraz bliżsi płaczu, i z coraz gorszym skutkiem. Wertowaliśmy szybciej i szybciej, bo miejsce katastrofy nieuchronnie zbliżało się.  Już piszczały hamulce. Już mieliśmy wysiadać, gdy dotarła do nas prawda o naszym wyglądzie. W butach skarpetki fermentowały, Nasze garniturki lekko przypleśniałe  wyglądały jak zielonkawa  skóra leniwca. Nasze odkryte części ciała ponakłuwane przez różne owady, rozdrapane brudnymi rękami przybrały kolor purpury. Nasze ostatnie jadło dobrze sfermentowało i zapieniło się w żołądkach, zważyło w kiszkach i z obu stron systemu trawiennego wydobywał się zapach gorszy od zgniłej kapusty. Pod naszymi paznokciami była taka żałoba, ze gdyby miała być prawdziwa, to musielibyśmy pochować sporą gromadę osób. Kleszcze też musiały zorientować się że byliśmy bezbronni, bo gromadziły się w rejonach, do których nasz wzrok nie sięgał. Gdzieś na uboczu musieliśmy doprowadzać się do ładu.

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz