Archiwum czerwiec 2014


Rejs 6
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
30 czerwca 2014, 17:05

         Jesteś wreszcie  mój stary przyjacielu, jak nigdy czekałem na ciebie. Pewnie to objaw starości. Za oknem ciemno, deszcz tnie jak chirurgiczny skalpel, a ja nie wiem co ze sobą robić. Siadaj, wyjmę szklaneczki i celem poluzowania napiętych mięśni , wychylimy kilka i powspominam … a mamy co. Jesteś głodny, częstuj się paluszkami. Wiesz, od lat postanowiłem, że już nigdy nie poczuję głodu, choćbym miał zjadać amerykańskie karaluchy. Pamiętasz ten głód, jak płynąc na łajbie, patyczkowaliśmy się z patyczkami i chodziliśmy nienajedzeni. Gdy ryż w śmiesznie małych porcjach, zamiast do gęby leciał nam za koszulę. Widmo śmierci głodowej krążyło nad nami z nadzieją na wessanie. Zazwyczaj w takich sytuacjach schodziliśmy do trzeciego oficera, by zgłębiać tajniki i tajemnice folkloru. Tematem głównym było oczywiście pismo chińskie. Z ilości potu, który przy malowaniu hieroglifów wylało się z naszego wykładowcy, można wywnioskować, jak wielką sztuką jest dla chińczyka …. sztuka pisania. Rozglądając się po kajucie podawaliśmy mu wyrazy a on je malował. Poprosiliśmy o napisanie słowa „papuga”, pamiętasz jak nasz nauczyciel odrzucił z oburzeniem pędzelek i krzyczał, że żądamy zbyt wiele, że to  rzadki gatunek ptaka i napisanie nazwy od tak sobie z głowy – to wielkie wymagania. Sypnął sobie do ust garść ryżu i nieprzyjemnie chrupał. Płynęliśmy powoli, przez mgły i opary. Nagle z wielkiej wody trafiliśmy do ujścia rzeki, które było usłane czarnym, kłębiącym się mrowiem człowieczym, które nie wiadomo po co, wysypało się z ziemi na wodę i obsiadło czółna. Tak byli stłoczeni, że ni to siadać, ni ręką czy nogą poruszyć nie mogą. Przez chwilę trwała jakaś walka pomiędzy czółnami. Nagle o poręcz naszej łajby zaczepiły się hakiem całe lasy bosaków, po których wspinali się na statek z małpią zwinnością jakieś półnagie szkielety człowiecze. Wśród dzikiego ryku przeskakiwali całymi stadami przez poręcz., zalewali pokład odorem łachmanów i rozpychały się łokciami, szukając walizek, aby za parę groszy znieść je bogaczom na ląd. Rozpoczęli prawdziwą walkę na łokcie, zęby i paznokcie. Swymi żółtymi piszczelami kotłowali po stosie skrzyń i waliz. Byleby złapać choć jedną. My też zeszliśmy na ląd, ale bez walizek i na pół dnia tylko – i całym szczęściem. Upragniony ląd … a własnym oczom nie wierzyliśmy. To nie obiecany ląd, lecz jakieś bezbrzeżne mrowisko lub gniazdo robaków ulepione ze skorupy błota i zapchanych kałem krużganków. Jakieś popękane, pokryte płatami pleśni ściany.. Jakieś koślawe poddasza, przegniłe walące się schody, cuchnące bajora, wszystko to spowite siecią pajęczą. We wszystkich oknach, pęknięciach w murze roiło się plemię człowiecze. Tryskało przez wszystkie szczeliny, lało przez bramy, wypływało ze śmietników i jak struga mazi wypływało na ulice, które i tak już były wypełnione po brzegi. Kto chciałby wyprzedzić sąsiada choćby o krok, musi łokciami i krzykiem przebić sobie drogę, kto nie chce zostać w tyle, ten musi grzbiet wyprężyć nogi wyrzucić do przodu i własnym grzbietem kroić, jak nożem, wyprzedzające go masy. Wszędzie płynęły rzeki czaszek. Wszędzie huczało, piszczało i hulała burza wrzasku. Wzdłuż wszystkich chodników, i jezdni ciągnęły się sznury ulicznych jadłodajni. A na to co kotły zdążyły uwarzyć czekała już w pobliżu wiecznie głodna tłuszcza. Tłoczyła się dookoła straganów w kilku zwartych pierścieniach. Wciągali nozdrzami kuszący zaduch. Łykali ślinę i nie spuszczali oko z tego wszystkiego, co im smażono. Chude, żółte ręce krążyły z zawrotną szybkością między paszczami a kotłami. Spróchniałe zęby siekały morską trawę, jak dziko świszczące sieczkarnie. Języki mlaskały. Choć byliśmy głodni to widok tych kotłów przyprawiał o mdłości. No cóż ponoć człowiek zeżre wszystko. Przyszło mi do głowy, gdyby pchły ważyły powyżej pół kilograma to na pewno ktoś zaczął by je hodować na mięso, a ktoś inny zacząłby wycinać z nich tuszki i wyrabiać kabanosy. Nie byliśmy sadystami sami dla siebie… nie jedliśmy, choć głód szalał po organizmie. Po obu stronach uliczek ciągnęły się łańcuchem składy towarów. W straganach skleconych ze strzępów siedzieli straganiarze i niczym pająki w sieciach, czekali no ofiarę, która wpadnie w sidła zakupu. Z boku jacyś bezdomni trzymali w słoikach mrówki, i konsumowali je w specyficzny sposób – najpierw zjadali główki, potem nóżki, a na koniec wkładali między zęby odwłok i miętolili go z upodobaniem. Nad cuchnącymi ściekami kanału, ruder pokrytych liszajami pleśni, wrośnięta w to wszystko od wieków stała apteka, a w niej cała gama słojów. W pierwszym pływał trupek małpy, w drugim szczupak z otwartą paszczą, widać zesztywniały w męczarni. Dalej, zaplątany we własne wnętrzności szczur, kogut z obeschłym dziobem i wydrapanymi oczami. Na górze zobaczyliśmy słoje ze stawonogami, żmije, jaszczury, blade tasiemice i żaby – jako leki na przeróżne choroby i dolegliwości. Szczególną uwagę przykuł lek na nie wiadomo co – słoik „lek nad leki” – zatopiona w żółtej, mętnej cieczy, przez zakurzone szkło zaledwie widoczna, ucięta po łokieć, sina, na wpół zgniła … człowiecza ręka o długich, bladych paznokciach wypełnionych brudem. Gdzie jak gdzie ale tu Sąd Ostateczny szaleje niewątpliwie. Wlekliśmy się już w stronę statku, gdy jakieś przerażające Coś poprosiło nas o pomoc w wydostaniu się z szarawej mazi. Byliśmy źli, głodni i zmęczeni, jak najszybciej chcieliśmy stad odpłynąć … ale kiedy ktoś, ma twarz wymalowaną na czerwono, piórko w nosie i naszyjnik z zębów jaguara a w dodatku wyłania się nagle i jakiejś mazi… kiedy ktoś taki o coś prosi, odmawiać byłoby nie rozsądnie.

Rejs 5
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
24 czerwca 2014, 20:28

   Chodząc tak po swojej posiadłości, myślami błądziłem o pięknym jeziorku, które kiedyś tu było. Błyszcząca tafla mieniła się opalami, bijąc po oczach jak halogenowa latarka. Dziś już tego jeziora nie ma, zostało wypite przez rosnącą populacje mieszkańców. Kiedy je wypito, a potem jeszcze wyssano wody podskórne, osuszony teren stwardniał i dziś wygląda jak stary pumeks, którym czyszczono  pięty hipopotama. W oddali widać proste jak drut poletka, ułożone jak gdyby w szachownicę. Nad wyraz brzydki teren, a my przyjacielu wyglądamy jak dwa szachowe pionki, które wypadły z gry za sam wygląd. Wiem, masz korzonki i ledwie zwlokłeś się z wyrka, bo gnębi Cie jakaś troska, której ja mogę sprostać. Zawsze dostarczasz mi dodatkowej rozrywki używając języka w sposób niezrozumiały, szczególnie w chwilach zdenerwowania, tak, że porozumienie sprawia trudność. Pamiętasz jak wypłynęliśmy naszą łajbą z tej japońskiej wyspy?, Jak gorąco pragnęliśmy zejść na ląd?, Jak nam tego zabronili?... Dryfowaliśmy dalej w nadziei, że może w końcu się nam uda. Woda była błękitna i cicha, a na tym spokojnym błękitnym tle, jaśniały w słońcu całe kupeczki jakiś białych przecinków i kropeczek. Nie wiadomo jaki to kraj, bo jeden został za naszymi plecami, a drugi jeszcze się nie zaczynał. Powietrze dookoła cuchnęło zgnilizną, a do tego bzyczało i gryzło. Gdy już zbliżyliśmy się trochę do lądu, mogliśmy zobaczyć, że te przecinki i kropeczki to armia kutrów rybackich, które prowadziły walkę z widmem głodu. Prawdopodobnie od świtu do nocy i od nocy do świtu przeorywali sieciami każdy skrawek morza i nawet z jego dna wydrapywali to wszystko, co dało się wydrapać. My z rękami w kieszeniach staliśmy obok otworu w poręczy, a myśli wysoce przestępcze kłębiły nam się w mózgach. Jak tu wydostać się na ten zakazany ląd japoński? – to pytanie zawisło nad nami niczym wygłodniały sęp nad trupem, niezupełnie jeszcze będący padliną. Nagle uśmiechnąłeś się jak psychiatra na widok ciężkiego przypadku, któremu się odrobinę poprawia, i rzekłeś : Sposobem, korzystając z zamieszania … Czasem wzywa mnie sumienie i obowiązek, ale tak kusząca propozycja… moja wytrzymałość i odporność chodzą własnymi prawami.  – Damy radę – stwierdziłeś jakby pewny swoich słów. Żółtki zaczęły biegać po przystani, nasze majtki biegały po wszystkich trapach statku. Tłum kipiał już na przystani, gdy wyrzucili upragniony pomost. Już tłoczyły się ku niemu pstrokate postacie, które albo z góry albo na dół pchały się na przystań, lub z dołu na górę na statek. – Teraz albo nigdy ! – rzuciliśmy hasło i za pomocą kolan oraz łokci pchaliśmy się na pomost, nie zatrzymywani przez nikogo. Początkowo wolnymi kroczkami balansowaliśmy powoli w przedziwnych esach floresach, by za rogiem puścić się sprintem, który po przeobrażeniu się w długi bieg maratoński, rzucił nas w objęcia zakazanej ziemi. Czułem się jednak jakbym zapomniał umyć uszu i miałoby to wyjść za chwilę na jaw. Ale z miejsca strzelił we mnie dziki zapał. Pomyśleliśmy, że nic nam nie grozi, bo nie wiedzieliśmy sami, kiedy i jak utonęliśmy po uszy, w zbitym, zwartym tłumie. W którą stronę ruszyć? … wszystko było nam jedno, każdy kierunek był dobry, bo prowadził w kuszącą otchłań zagadek i dziwadeł. Jakiś niesamowicie zagmatwany świat przewalał się tysiącami barw, woni, światełek, cieni i dźwięków. Płynęliśmy w środku ludzkiej rzeki i porwani jej prądem – choćbyśmy nawet chcieli – nie mogliśmy zawrócić. Była to osobliwa zbitka istot, ale nawet nie w pełni tak osobliwa, jak jej sposób bycia. Ciągle napływali. Wmieszały się w nas jakieś groteskowe uszminkowane, jakby żywcem z teatru wypędzone postacie i ruszyły barwnym korowodem. Szły i kiwały się na boki przeróżne koczkodany, czupiradła, strzygi, chochoły i strachy na wróble. Szły nawet jakieś żywe lampy z kolorowymi kloszami na głowach, przywiązanymi na wszelki wypadek do uszu i nosa. Co tu się dzieje?! Nasz wzrok przykuły młodsze panie i gejszy, które ciągnęły ulicą gęsiego i robiły dziwne skłony, ukłony,  dygi i podrygi, przysiady i inne taneczne przysiady w rytm tamta mów i piszczałek. Miały twarze pokryte grubą warstwą pudru, tak, że zamiast twarzy, widać było tylko białe tarcze z trzema przyklejonymi punkcikami : oczy i usta. Z coraz to bardziej zmęczonymi organami  słuchu płynęliśmy dalej razem z prądem tłumu, nie wiadomo dokąd, w stronę dziwnych baraczków, które wabiły zapachem kadzideł. Dopchaliśmy się w końcu do czegoś w rodzaju bufetu, i przez moment stanęliśmy oko w oko z górami kolorowych dziwactw, i nie bacząc na zło wróżącą czkawkę, która nas łapała już po pierwszym posiłku, sięgaliśmy po wszystko, co leżało przed nami. Wszystko to chłostało nasz przełyk, jak tam tamy i piszczałki uszy. W chwili, gdy Ci pokazywałem palcem na surowe ciasto, czyjaś ręka spadła mi na ramię i jakiś głos odezwał się złowrogo. Jednym śmiałym susem zanurkowaliśmy e tłum, lecz ta czyjaś ręka zanurkowała z nami z krzykiem „Proszę za mną!” Rzecz to nie bardzo twarzowa, ulec aresztowaniu na oczach tłumu, toteż ruszyliśmy za ręka i jej właścicielem. Po chwili stanęliśmy przed groźnym obliczem, kogoś łudząco podobnego do posagu Buddy. Wybuchł on niesłychanie ostrym i długim kazaniem angielskim. Grzmiał niczym trąby jerychońskie w dniu sądu ostatecznego, wyrzucał z siebie słowa sowicie zakrapiane śliną. Z anielską cierpliwością słuchaliśmy kiwając potakująco głowami i uśmiechając się słodko, tak aby mu nie przerywać. W nasze głowy wdzierała się już szatańska myśl . Gdy mówca dobił szczęśliwie do końca i spytał, czy rozumiemy, z rozbawiająco głupimi oświadczyliśmy, że nie zrozumieliśmy  absolutnie nic, bo nie znamy angielskiego. Usłyszawszy te słowa i zobaczywszy nasze idiotyczne miny, Budda opadł z jękiem na fotel, wziął jakąś butelkę i zmniejszył poziom płynu potężnym łykiem i zdenerwowany kazał odprowadzić nas na statek. Prowadzili nas  jak te dzieci trochę nie tego …krzywo rozwinięte. Dobrze, że wpadłeś na ten fortel z nierozumieniem języka. Moja wdzięczność będzie Cię przytłaczać do grobowej deski.

Rejs4
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
21 czerwca 2014, 18:59

  Pamiętam słoneczny dzień, w którym , mój przyjacielu, przyprowadził do mnie swoją siostrę. Dzwoniła już wcześniej, akurat w chwili, kiedy wreszcie mogłem włączyć procesy myślenia, i zacząłem rozważać sprawę penetracji  obrzeża  umysłu i niemalże czułem jak depcze już zwoje  mózgowe.  Twoja siostra postanowiła sobie zostać poetką. Tworzyła w pocie czoła i żebrała, abym poprawił te wstrząsające knoty, co było o tyle ciekawe, że w jej dziełach nie było czego korygować. Grzecznie próbowałem dać jej do zrozumienia, że powinna zając się czym innym… zgodziła się i napisała nowelkę. O rany!!! … wypracowania wyjątkowo tępych dzieci stanowią, w porównaniu z jej opowiadaniem, istne arcydzieła, a i to jeszcze, te dzieci musiały by mieć niewydarzonych nauczycieli. Pomijając już kompletny brak treści, całe opowiadanie o niczym, ani jedno zdanie nie zostało napisane gramatycznie. Jedno, co mogę pochwalić …to ortografia. Nowela zezłościła mnie ostatecznie i poradziłem jej, by pisała o naszych podróżach. Jak zwykle zadzwoniła i skamlała błagalnie o spotkanie. Przyszliście jednak hurtowo. Trzeba przyznać, ze twoja siostra ma poczucie odpowiedzialności, ale ta odpowiedzialność nie jest jej mocna stroną.

Ostatnio nic nie napisałam – wybuchła na wstępie – mam kłopoty chyba, z natchnieniem u mnie jakoś tak krucho. Usiadła na krześle i dziwnie skamieniała. Ja zbierałem myśli, obserwując ją bacznie.  Nagle przestała prezentować sobą rzeźbę, pokręciła głową. Procesy myślowe uległy w niej gwałtownemu zahamowaniu. Bystrość umysłu nigdy nie objawiała się w niej z Nienacka, ale przynajmniej zmienił się jej wyraz twarzy. Zrobił się odrobinę mniej tępy , a za to więcej zatroskany. Zaczęła się pocić. Wyglądało na to, że zmuszam ją do ciężkiej pracy ….Przepisywać gotowe słowa, to nie wymyślać zawiłych opowieści o niczym. Zastanawiałem się, od czego zacząć snucie kanwy.

- Powinniśmy pociągnąć wspomnienia do naszej przygody na łajbie – wyrwałeś mnie krzykiem z zadumy – może Japonia, bez Japonii, na którą dopłynęliśmy po sztormie. A tak, to była niesamowita przygoda. Pamiętam jak zaraz po zacumowaniu, na statku pojawili się jacyś żółtoocy wojownicy, tacy niscy samuraje jak gdyby, i przywoływali nas na uroczystą rewizję wszystkich posiadanych dokumentów. Dwóch karzełków próbowało nas prześwietlać na wylot świdrami swoich skośnych oczu. Jakaś żółta łapa wpakowała nam dwa stemple do paszportu, i głębokim ukłonem oznajmiła koniec rewizji. – Co za uprzejmy i gościnny naród – pomyślałem i nie tracąc czasu, rzuciłem się pędem w stronę kajuty, aby przed zejściem do miasta wyglancować buty i – jak zawsze – skropić wodą kolońską. Ubrani i pachnący z gracją rączych sarenek, biegniemy na trap, aby po tygodniu uwiezienia w żelaznym pudle, rzucić się szczupakiem w Wiśniową Krainę. Na trapie jednak, głębokim ukłonem, powitał nas karzełek, który złapał nas za kapoty i prosił o Czerwoną kartkę. Tknięty złym przeczuciem, udawałem osobę od dziecka głuchoniemą i pchałem się śpiesznie do wyjścia, a ten – głębszym ukłonem – zagradzał nam drogę. Zapytałem więc, na zasadzie zagadania, jaka czerwona kartka?, poco czerwona kartka?, dlaczego nie niebieska, zielona ? dlaczego jak na złość czerwona?. A ten, na taki odstrzał pytań, zdjął z pasa karabin, i bijąc nadal pokłony oświadczył, ze bez czerwonej kartki nie ma wyjścia, przejścia ani zejścia.  –Świnia – skończyłeś ten dialog trafnym słowem. Pobiegliśmy na drugi koniec statku, do szacownego mandaryna. Jak zwykle, siedział napchany ryżem po uszy, nadęty tak, że zrobił mu się drugi podbródek… pomyślałem, że pewnie też chrapie tak, że można ogłuchnąć. Zwariowany i stary bałwan zafascynowany żarciem. Pyszni się  cechami swojego charakteru, z których nie zdaje sobie sprawy. Był postrachem krawców. Miał na sobie koszulę, która kiedyś była biała, zmiętą i bez guzików, z wytartym kołnierzykiem i obciętymi rękawami, drelichowe spodnie pomarszczone jak noga słonia i w dodatku o wiele za krótkie, do tego wełniane skarpetki we wzorek  romba,  oraz płócienne buty bez sznurowadeł. Nie golił się już chyba tydzień. Wyglądał, jakby już dawno pozbył się nawyku wyrażania czegokolwiek. Wysłuchawszy naszych opowieści o zajściu na trapie, odparł, że bez wiz nic nam poradzić nie może, zapytał – Czemu nie wzięliście wiz?

Zacząłem tłumaczyć, że po drodze nie było konsulatu, a na wysłanie paszportów, nie starczyło czasu.

- No dobrze, ale czemu nie wzięliście wiz? – pada to samo pytanie

- no przecież mówię, że nie było waszego konsulatu…..

- Hym, ale czego nie wzięliście wiz? – powtarza to samo jak naładowany pytajnikiem, który się zaciął 

Bałwan! – pomyślałem, ale siląc się na uśmiech, powtórzyłem raz jeszcze. Mandaryn pokiwał głową, jakby nareszcie pojął sens naszej rozpaczy, po czym rzekł  - Tak, panowie. Ja wszystko rozumiem, i bardzo się cieszę, ale pytam, dlaczego nie wzięliście wiz?   O Ziemio, rozstąp się przede mną, bo grzmotnę go w gębę!. Jeszcze raz sylabizuję to samo, ze nie było konsulatu … itd. Wreszcie dał wymowny znak, że łapie wszystkie moje myśli, a potem oświadcza, że nadal nie wie dlaczego nie wzięliśmy tak potrzebnych wiz. Nastała chwila kłopotliwego milczenia, gdy nasz mandaryn oświadczył, że jedyną rzeczą jaką może dla nas zrobić, jest zlecenie rewizji naszego bagażu. Tego już było dla nas za dużo. Gdy naładowani wściekłością jak bomba wpadliśmy do naszej kajuty, czekało tam na nas trzech mocno podejrzanych drabów, którzy skłoniwszy się nisko do ziemi, prosili o położenie na stole wszystkiego, co mamy . Ich drobne, żółte pazurki uwijają się przez kilka minut, jak jadowite pająki wśród kłębów koszul , bluz, spodni i dziurawych skarpetek, następnie skłonili się nisko i wyszli. Zaczęliśmy domagać się, aby umożliwiono nam telefoniczny kontakt z ambasadą. I tu był problem, gdyż telefon zainstalują na statku dopiero jutro. No cóż musieliśmy czekać do jutra. Postanowiliśmy posiedzieć obok umięśnionych marynarzy i zabić trochę czasu międzynarodową konwersacją.  W ten sposób dowiedziałem się, że istnieje ponad dwadzieścia rodzajów kartonów. Jest gruby, ciepły karton pod plecy, jest giętki i odporny na wodę, taki przeciwdeszczowy, jest karton miękki i puchowaty pod ubranie, jest taki, który się dobrze i długo żarzy, są też kartony bezpańskie, są też kartony mieszkalne, które lezą na ulicy, wyglądają na bezpańskie ale nimi nie są. I tak zbliżała się noc, leżałem i błądziłem myślami, co pomaga, kiedy człowiek chce pospacerować po własnej pamięci. Mija noc. Rano zobaczyliśmy jakieś druty, pobiegliśmy do mandaryna. Telefon był, ale jego nie było. Był za to jego zastępca, pełniący rolę gryzipiórka okrętowego. Poprosiłem o książkę telefoniczną. Leniwie poklepał się dłonią po otwartych ustach, co było mistrzowskim sposobem okazania bezczelności i znużenia. Leniwie podał mi ogromną biblię, wypełnioną japońskim maczkiem… hieroglifów, oddałem mu ja powrotem, z prośbą, by to on odszukał nam numer. Wziął …jego ręce zdawały się żyć swoim życiem. Porysowana zmarszczkami twarz przybrała posępny wyraz. Odrzekł, że owszem, uczył się wiele lat sztuki pisania i czytania, owszem jest w tym mocny, i pełni funkcję pisarza, ale aż tak zaawansowany, aby w tej grubej książce znaleźć odpowiedni numer, jednak jeszcze nie jest. Znowu czekamy. Przyszedł nasz mandaryn, wyszukał numer i nawet wbijał numerki, aby dodzwonić się… oczywiście, bez rezultatu. Obiecał, że może jutro uda się załatwić adres.  – Oby Cię potrzęsło – kląłem już całą szerokością gęby, choć po niewczasie zdałem sobie sprawę, że klątwy grożące jakimkolwiek „ trzęsieniem”  są – gdzie jak gdzie – ale na wyspach Japonii cholernie niebezpieczne. Zatem znowu czekamy, nawet już bardzo cierpliwie, bo już mamy wprawę. Następnego dnia przychodzi do nas przedstawiciel biura podróży i kurier carski w jednym. Powitał nas w języku niemalże francuskim. Więc  ja też, w języku niemalże francuskim opowiedziałem mu, co nas boli, widziałem, że od czasu do czasu potakuje, lub współczuje grymasem. Gdy już skończyłem swoją mowę, nasz gość oświadczył w języku bez mała angielskim, że nie śmiał mi przerywać, choć z braku znajomości języka francuskiego – nie zdołał zrozumieć treści  i poprosił o powtórzenie mowy w języku angielskim. Upadłem całym ciężarem na ławkę, po czym rzuciłem się w wir składni angielskiej. – Zrozumiał czy nie zrozumiał – oto jest pytanie. Chyba co nie co właziło mu do mózgu, bo w końcu rzekł, że dołoży wszelkich starań, by nam pomóc skołować adres konsulatu. Popatrzył na stół, na którym stały talerze z niedojedzonym obiadem, i zapytał – czy będziemy to jeszcze spożywać, i czy pozwolimy, by on te resztki spożył. Pozwolenie mu na zjedzenia resztek było złym pociągnięciem taktycznym. Bo zjawił się następnego dnia bez adresu i wykazał gotowość spożycia resztek, o ile miałyby się zmarnować. I tak dopiero po czwartym z rzędu poczęstunku resztkowym, wręczył nam adres. Nic to nie dało, gdyż obchodzono uroczystości cesarskie i chwilowe zwiedzanie nie jest możliwe. Mało tego, wywieźli nas małą łodzią na jakaś zieloną wyspę- dżungle, w ramach rekompensaty. Powiesiliśmy hamaki i bujaliśmy się, bo co innego mamy robić. Mieliśmy do wyboru albo coś upolować, albo odpoczywać i w trakcie odpoczynku umrzeć z głodu. Siedzieliśmy cicho, lub mówiliśmy szeptem, na granicy słyszalności. Nagle coś zaczęło skrzypieć i chrzęścić. – Udajemy, że nas tu nie ma – niemal wrzasnąłeś szeptem – bo nas zjedzą .. Mrówki – odpowiedziałeś na moje pytanie zadane w myślach. Pod nami szedł rozłożysty, dobrze zorganizowany, krwiożerczy i głodny dywan czerwonych mrówek. Chrzęsty, które słyszeliśmy pochodziły od węża, który zwijał się w konwulsjach przedśmiertnych. Umierał wyżerany od środka. Mrówki maszerowały metodycznie przez jego wnętrzności i opróżniały go ze wszystkiego, co jadalne. Przy naszym ostatnim pechy, nie zdziwiłbym się, jakby jedna z mrówek wpadła na pomysł spojrzenia w górę … jednak nie, i to uratowało nam życie. Pamiętam, jak pędem ruszyliśmy do łodzi.

rejs 3
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
19 czerwca 2014, 17:41

  Witaj przyjacielu, znowu przybiegłeś do mnie? Co Cię sprowadza ?

Jakoś dziwnie wyglądasz. Taki wystraszony jakiś jesteś ?! Tak mocno zacisnąłeś dłonie, aż napięte kłykcie w poświacie mojej latarni, przybrały kolor kości słoniowej. Opadłeś z sił, jesteś jakby zmęczonym i zniechęconym człowiekiem, któremu zbrakło młodzieńczej wiary, człowiekiem, który zbyt długo dźwiga zbyt wielki ciężar. Nie musiałeś tak biec, ja już wiem o tym wypadku za rogiem twojej chaty, byłem już na miejscu kraksy. Widziałem nawet jak nagle jeden z trupów mrugnął powiekami i zwymiotował, wkrótce wszystkie trupy poszły w jego śladem i też wymiotowały. Nie blednij tak, to była śmierć kliniczna. Przez kilka godzin ich bezbronne umysły miotały się uwięzione w bezwładnej stygnącej kupie ciała. Ludzie w około wzywali Boga, Maryje i co bardziej popularnych świętych …a  gdzie pomoc i ratunek?    Czemu twarz pobladła Ci jak płótno?  Pamiętasz może ten dzień, w którym wracaliśmy z pięknej wyspy na nasz Statek Śmierci ustawiony na tle czerwonego słońca. Nasza łajba wyglądała jak kandydat – elekt na morze wraków …czy jak to się nazywa martwych statków.  W pewnym momencie podskoczył do nas bosman, głos miał spokojny, dostatecznie bezosobowy, z nutą ledwie dostrzegalnego zdenerwowania i powiedział, że niejaki podróżujący chińczyk umarł.  – Umarł?!! – zapytałeś pospiesznie, ale bez emocji – na co umarł? – dodałeś jakby bardziej zainteresowany.  – Na morska chorobę umarł, będzie zaszyty w worku i uroczyście wyrzucony za burtę. Ponoć nic nie brał do ust, a wręcz przeciwnie, ubywało go jak gdyby na raty i teraz po prostu się skończył.  Widziałem w życiu wiele trupów – te woskowe policzki, puste spojrzenia matowych oczu, postacie jakby bez kośćca w nieforemnym ubraniu. Kapitan stanął i zaczął przemowę. Głos miał niski, niemal grobowy, ciemne głęboko osadzone oczy błyszczały po obu stronach orlego nosa. Z gadki wyłapałem, że według wierzeń, nieboszczyk wyrzucony za burtę błąka się jak głupi po morzu i nie może trafić do raju ni jak . To zaś jego błąkanie jest zgubne, nie tylko dla duszy jego, lecz też dla duszy tych, którzy temu wleczeniu nie potrafią zapobiec. Łapiąc powietrze na czas do płuc, oświadczył również, że drogie ciało naszego przyjaciela – no tu chyba istnieją  granice kretyństwa – może płynąć dalej na statku jedynie wówczas, jeżeli zostaną spełnione cztery nieodzowne warunki : - primo – zostanie uiszczona zapłata za dostarczenie dwóch trumien średniego formatu;  secundo – pokryte zostaną koszty kwasu, cyny, benzyny i robocizny zużytej podczas lutowania wewnętrznej metalowej trumny;  tertio – zostaną pokryte koszty gwoździ potrzebnych do zabicia zewnętrznej trumny drewnianej; quarto – zostanie opłacony transport jednej sztuki zwłok męskich według taryfy przewidywanej  w rubryce „trupy”.

- Nieboszczyk przecież zapłacił za podróż z chwilą wejścia na pokład – zamruczałeś raczej pod nosem

- Nieboszczyk, owszem,  zapłacił ale za przewóz swojego ciała, póki jeszcze żył. Żywy pasażer jednak przestał podróżować, a zaczyna podróżować nieboszczyk – wyjaśnił.  Niby to takie logiczne a ja zatrzymałem się w tępocie, mówił do nas jak do imbecyli, tak też pewnie wydedukował z naszych rozdziawionych gęb. Popatrzył na nas żałośnie i kontynuował dalej:

- To nieboszczyk, który podróżuje na gapę… i dalej tak w żadnym wypadku  podróżować nie może. Musimy więc wytypować komisję, która przetrząśnie  bagaż nieboszczyka i sprawdzi naocznie, czy nie zawiera on przypadkiem gotówki umożliwiającej pokrycie kosztów za primo, secundo, tertio quarto. Do tej komisji wytypowali Ciebie, a mi kazali się przyglądać. Nawet ucieszyło mnie to. Pojęcia nie mam, do czego mi to potrzebne, ale wszelkie oglądania zawsze uważałem za wysoce użyteczne. Jednak po kilkukrotnym przetrzaśnięciu wszystkiego, co się dało, komisja nie znalazła w bagażu denata niczego innego prócz bardzo brudnej bielizny, obiadowych rybek chomikowanych na czarna godzinę i trzech pocztówek przedstawiających  skąpo odziane niewiasty, które stary zbereźnik – nie wiadomo, po co – zabrał ze sobą w drogę. Po minach zebranych, widać było, że doskonały interes szlag trafił, co było zgodne chociażby z moja biografia. W tej sytuacji  zszycie drogiego ciała w worek znowu zawisło na włosku. I już okrętowy krawiec zaczął brać miarę, i już widziałem swą duszę błąkającą po bezkresnym oceanie… gdy ktoś rzucił nowy pomysł – aby zebrać wśród siebie kwotę potrzebną na pokrycie wydatków : primo. secundo, tertio i quarto.  Niezbędną kwotę udało się w miarę szybko zebrać, w wyniku czego nasz zacny nieboszczyk, zamiast do worka i za balustradę wędruje do cynkowej trumny i wraz z kilkoma miskami napełnionymi jadłem, zostanie wystawiony na publiczny pokaz. Dla nadania bardziej makabrycznego nastroju tej scenie, jaśniutkie dotąd niebo przybrało czarną barwę. Nadciągnęła wielka prawdziwa burza, na prawdziwym oceanie. Za godzinę woda wtargnęła  na statek, i namyślała się – rzekłoby się -  przez chwilę, a potem – gdy doszła do wniosku, że nie wgniecie statku – rzuciła się do ucieczki każdą dostępną jej drogą. Przez prawą i lewa poręcz sunęły wielkie jej wodospady. Od czasu do czasu – po mniejszych falach zbliżał się do nas tak zwany olbrzym – samotnik, który królował wyraźnie nad resztą. Widać, jak ponad inne fale unosił hardo swą królewską grzywę. Sztorm miast słabnąć, wzmagał  się z godziny na godzinę, by pod wieczór osiągnąć siłę huraganu. Budzony co chwilę jakimś piekielnym hałasem wierciłem zaspanymi oczami i nadsłuchiwałem. Przyszła mi do głowy cała gama nieboszczyków, którzy zejdą z tego padołu na chorobę morską. W przerwach na rozmyślenia sprawdzałem, czy słona woda nie zalewa mojej bielizny, i czy w niej nie chlupie. Inni pasażerowie słychać było, że jęczeli i od czasu do czasu wylatywali z łóżek, podczas gdy ich bagaże  jeździły na podłodze jak taksówki w mieście. Jeździły dziko, bez czerwonych i zielonych świateł – toteż co chwila był karambol. Coś zatrzeszczało, coś zaskrzypiało i rozpadało się w drobiazgi.

- Ładnie musi teraz wyglądać nasz nieboszczyk w trumnie – wpadła ci nagle do głowy makabryczna myśl – gdzieś niedaleko nas, tuz za ściana, powstaje w takt chwiejby na swe sztywne nogi i kiwa się jak żywy. Słyszysz!.... cos tak nagle łomotnęło?

- To chyba runął katafalk – oczami wyobraźni już widziałem, jak trumna zleciała i pękła. Z trumny wypadł nieboszczyk i – mimo tylu starań – sturlał się za burtę do morza.

- Nie, to sąsiad wypadł z łóżka, a wyleciał z takim… odrzutem że nie zdążył się nawet …obudzić w nocy.

Dopiero następnego dnia ukazała się wąska smuga lądu. Nagle, jakby na rozkaz wielkiego kapłana, ulewa ustała, chmury rozstąpiły się na prawo i lewo – błysnęło słońce. Nareszcie!!!!!

Rejs 2
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
11 czerwca 2014, 12:09

  Rejs 2

Pamiętam dzień, w którym przyszedłeś do mnie, ciągnąc za sobą kuzyna. Przyjechał do Ciebie w odwiedziny, a Ty nie miałeś pomysłu na zorganizowanie mu czasu. Jak to dobrze, że kuzyn to Twój całkowity kontrast. Widzę , że nigdy nic nie robi pośpiesznie. Przewlekle usiadł na wystawionym przeze mnie krześle. Nawet następne nieskomplikowane czynności np. zdjęcie czapki i wytarcie ciemnych, rzedniejących włosów, wykonywał nieśpiesznie, z taka długością, by uniknąć wszelkich niekoniecznych i zbędnych ruchów. Można było wyczuć, że ten spokój i opanowanie, ta niewystudiowana oszczędność ruchów są nieodłącznymi cechami charakteru tego mężczyzny. Jak zmierzaliście w moim kierunku, dało się zauważyć , iż szedł w szczególny sposób – bardzo cicho, jak kot gotowy do skoku na kanarka ze złamanym skrzydłem. Gdy mówił miał cichy, opanowany głos, bez wysiłku, co stanowiło dopełnienie jego chodu i sposobu bycia. Widać, iż mimo tego, ze jest Twoim kuzynem, pozostał jeszcze przy w miarę zdrowych zmysłach.

- Ja też jestem opanowany – wycedziłeś mi jadowicie

Rzeczywiście można powiedzieć, że bił od Ciebie kamienny spokój. Miotałeś się na krześle niczym owsik na wylocie jelita, oczekujący na dawkę słodyczy, która uratuje go przed wylotem w nieznane. Stawiałeś na stole szklankę i odstawiałeś powrotem, rozglądałeś się po przeraźliwie czystym stole, zabrałeś mi popielniczkę, wywaliłeś pety, wytarłeś i schowałeś do kieszeni tylko po to aby wyjąć przy następnej kolejce zajarki. Błądziłeś bezsensownie wzrokiem,  który z za okularów bez oprawek, wyglądał groźnie. Wiem, na imię masz Bożydar, zawsze usiłuję o tym nie pamiętać, może byłeś darem bożym dla swoich rodziców, ale jakiś umiar w tej kwestii należało jednak zachować.  Co na litość boską można zrobić z takim imieniem we współczesnych czasach, pasowało raczej do oręża w dłoni i zbroi na piersiach a nie do telefonu na przykład. W tym miejscu moja dusza złapała okazję do refleksji i wczepiła się w nią pazurami. Pamiętam dzień, w którym płynęliśmy łajbą wśród drobnych raf koralowych. Panował ogromny spokój. Była to cisza, która przynosi wielki upał i wzrost wilgoci, kiedy to pot, po każdym wypitym łyku napoju zlewa ramiona i całe ciało. Wszyscy czekaliśmy z utęsknieniem na jakiś stały ląd. Było to oczekiwanie, które jakby rozciągało włókna nerwowe człowieka na kole tortur, które co godzinę obraca się kawałek, i jeśli to oczekiwanie szybko nie dobiegnie końca, nastąpi coś jeszcze gorszego.  Będzie to nie tylko koniec oczekiwania, lecz najprawdopodobniej koniec wszystkiego. Łajbą telepało we wszystkie możliwe strony. Tak to bywa, tydzień ma siedem dni, każdy dzień dwadzieścia cztery godziny, a godzina sześćdziesiąt minut. Nawet minuta może trwać długo, jeśli czeka się na to, co nieuniknione, kiedy wiadomo, prawa losu działają coraz bardziej, ze nadejście końca już dłużej nie odwlecze się. A wnętrzności dawały znać . Ty oczywiście wychyliłeś się za burtę jako pierwszy, i w radosnym uniesieniu puściłeś przysłowiowego pawia. Biedaku, nawet nie miałeś w pobliżu czyjegoś rękawa, aby bezceremonialnie obetrzeć resztki ściekającego soku trawiennego, który wyskoczył z twej paszczy z prędkością światełka, w celu odpłynięcia na fali. Żadna nawet najmniejsza chmurka nie plamiła modrego nieba. Żaden nawet najmniejszy zefirek nie marszczył lustra wody. Po tak gładkiej wodzie można by płynąć bez obawy i nie czułoby się przy tym żadnego bujania. Nasza łajba dalej zataczała się slalomami z burty na burtę, jakby była pijana. Nasze dotychczasowe piekło zmieniało się w grobowiec. Stary opasły marynarz próbował walczyć z Warkami w celu wypowiedzenia słowa tak, by z buzi nie wypadło treściwe śniadanie. Głos miał szorstki i autorytatywny, jego nabrzmiała twarz stała się żółtozielona jak niedojrzała cytryna i nie zmieniała koloru. Zastanawiałem się, a nawet kusiły mnie zakłady, kiedy wyrzuci z siebie resztki pożywienia, które tak skrzętnie starał się przetrzymać. Ciekawe czy zrobi to teraz, czy też jeszcze powalczy?!. Na takich to zbożnych rozmyślaniach, bujających w takt chwiejby, miedzy problemami życia i problemami śmierci z przyczyn kołatań żołądkowych mijał dzień monotonnie. Marynarz z za steru ostro walczył z prawami ziemskiej grawitacji, i podobnie jak ten stary, od czasu do czasu, przeginał się adekwatnie do steru z pytaniem czy wyleci?, czy jeszcze trochę pobuja?!. Musiało gdzieś istnieć powiązanie, punkt styczny, między tymi dwoma – coś, co powodowało przeskok jednej osobowości w drugą. Sternik potrząsnął z niecierpliwością głowa, na która składały się zarówno niepokój, jak i rozdrażnienie. Zwinął dłonie w trąbkę, już myślałem, ze finisz walki, a on zawołał – ląd!!! Bezszelestnie schodziliśmy w blask rozpoczynającego się mroku. Na nogach miałem lekkie pantofle, na piersiach bluzkę szeroko rozpiętą, a w sercu nadzieję na żołądkową ulgę. Nareszcie chwilowa przerwa w męczarni, mały zastrzyk spokoju, biała flaga dla organizmu. Wszyscy wyruszyliśmy wolnym i niedbałym krokiem, każdy w swoja stronę. Ja szedłem jak ten pijany marynarz,  z rekami zatopionymi po łokcie w kieszeniach. Ty pełzałeś za mną. Widzisz możemy tłuc się bez celu po dziurawych brukach przez kręte, ciemne ulice, przez podejrzane zaułki i dziko rozśpiewane knajpy. Radość, że organizm nie oddał  swojego zapotrzebowania na kalorie, była wręcz niewyobrażalna. Mogliśmy skręcać w lewo albo w prawo. Mogliśmy wyśpiewywać sobie do  woli basem najbardziej charczącym, najbardziej sprośne piosenki. Mogliśmy z głowami wspartymi na łokciach siadać na poręczy mostku i spluwać przed siebie, w bok i za siebie. Mogliśmy wszystko co przyjdzie do głowin naszych. Mogliśmy być włóczęgami!. Nie mieliśmy tam nikogo i nikt nas nie znał. Nie musieliśmy się kłaniać i zważać, by się w czas odkłonić. Nie było obawy, że wyrośnie ktoś, kto by się nami gorszył i nas obgadywał. Wszystko cudze, ale niby nasze, wszystko obce, ale dziwnie bliskie. Cała ta wyspa, jak długa i szeroka, stała dla nas otworem. Korzystając z tej rajskiej swobody biegamy jak małe dzieci..Ty nawet podskakujesz jak konik polny …a co?, wolno Ci … czas jest jednak nieubłagalny. Wracając na łajbę, na to cmentarzysko pijanych zwłok, spotkaliśmy jednego z tubylców. Gębę miał gładką i nijaka a nos podobny do kluski, jakby to określić … Taka długa miękka kluska, ale nie był długi, był prawie normalny, tyle że bez chrząstki i kości, uformowany z ciasta. Był jakiś taki posępny i widać obłudny. Litość mnie szarpnęła. Kręcone, czarne loki przyklejały mu się do czaszki i czoła. Już nie wiem, czy uśmiechnął się zalotnie, czy był to taki grymas. Popatrzył na nas ukradkiem, odwrócił się na bosej piecie i umknął przed siebie między drzewa, czy też na nie. Nie miałem czasu analizować, gdyż pora była w dalszy ruszyć  rejs.