Archiwum październik 2014


Rejs 17
Autor: oryginalna42
Tagi: wspomnienia  
29 października 2014, 19:31

 Pamiętasz, jak po całomiesięcznej pracy, nadszedł dzień wypłaty. Zbawienny dla nas i  nie tylko. Nasza siła robocza przyciągnęła przed werandę, nie wiadomo po co – uzbrojeni w kije. Gdy wywoływani imiennie, lub imienno  - podobnie, podchodzili do worka z bilonem, zabierali ze sobą owe tajemnicze kije, jak gdyby mieli zamiar przy ich użyciu rozstrzygnąć ewentualne nieporozumienia natury finansowej . Ogarnął mnie specyficzny stan ducha .. umysłu, duszy. Oni na tych kijach znaczyli tasakami każdą swoją dniówkę, tak że liczba zaciosów zrobionych na kiju musiała odpowiadać liczbie otrzymanych od nas monet. Po otrzymaniu wypłaty każdy układał więc bilon na kupki odpowiadające dniówce, następnie układał je wzdłuż kija, tak aby przy każdym zaciosie leżała jedna kupka. Gdy rachunek się zgadzał, odbierali należność z radosnym okrzykiem – E – kwitując w ten sposób inkaso. Gdy zaś coś się nie zgadzało, zwrotem – Omomo – zwracali nam uwagę, że albo mają za dużo albo za mało. Raczej wszystko było dobrze. Podwójna księgowość,  nasza w zeszycie, ich na kiju zgadzała się ogólnie. Z jednym tylko mieliśmy problem. Zgubił osioł jeden swój drewniany notatnik, wyciął naprędce nowy kij i próbował odtworzyć na nim naciosy z pamięci. Omylił się przy tym o całe trzy dniówki, i to na swoją niekorzyść. Po szczęśliwej i spokojnie dokonanej wypłacie stanąłeś na krzesełku i do zebranych wygłosiłeś przemowę, nie ważne, że była to mowa łącząca kilka języków. Dodatkowe ułatwienie stanowiła umiejętność imitacji i parodii – potrafiłeś szybko załapać lokalna manierę mówienia, intonacji. Wymieniłeś pochwały i daliśmy podwyżki w miarę lepszym, jako dodatkowy impuls do dalszej pracy. Po oracjach i owacjach wypadało ogłosić święto. Daliśmy naszym robotnikom cały dzień wolnego i umówiliśmy się z nimi na jutro. Po dobrze przespanej nocy schodziliśmy na placyk. Gdzieś w oddali jawiło się środowisko zredukowane do samej topografii, poranek był piękny. Jak zwykle mieliśmy ruszać do pracy.  I w tym momencie szczęki opadły. Na placu, miast co najmniej 60 dzikusów, chodziły tylko trzy mało opierzone kury – zestaw menu naszego kucharza. Na miejscu zbiórki nie było nikogo.

- Źle nas zrozumieli – stwierdziłem – Pomyśleli, ze maja przyjść pojutrze i pewnie dopiero jutro o świcie się zbiorą.

Następnego ranka plac był tak samo pusty. Z przerażeniem w sercach popędziliśmy do naszego pracodawcy

- O bogowie! To wy panowie – powiedział wyraźnie rozbawiony -  w swej naiwności myśleliście, ze oni wam będą pracować więcej niż miesiąc?

Okazało się, że do pracy wygoniła tych ludzi nie żadna istotna życiowa potrzeba, lecz po prostu zwykła, głupia i dziecięca zachcianka. Większość tych dzikusów to eleganci, którzy pracowali jedynie po to, by u grasującego gdzieś w pobliżu chińskiego handlarza kupić dwa metry mosiężnego drutu i zrobić z niego błyszczące bransoletki na szyję, ręce i nogi. Wśród naszej siły roboczej byli i tacy co zarabiali na pęczek suszonych śledzi. Takie informacje nas z lekka oszołomiły. Myśląc co dalej, długo nie odrywaliśmy oczu od czegoś, co pęczniało w atmosferze.